Lato
zaczyna się w Gdyni, lato zaczyna się na Open’erze. To już mój dziewiąty rok
odwiedzania Babich Dołów. Pierwszego nigdy nie zapomnę, ostatni też na długo
zostanie w mojej pamięci.
Ogłoszenia
pierwszych headlinerów były dla mnie jak sen. Radiohead? Foo Fighters?
Niemożliwe? A jednak. Zespoły z kategorii MOICH NAJWAŻNIEJSZYCH miały pojawić
się w Trójmieście. Co prawda oba widziałam wcześniej, ale taka okazja, tak
blisko... Nie mogłam tego przegapić.
Festiwalowy
dzień pierwszy miałam spędzić z rodzicami i braciszkiem. Postanowiłam, że
zaczniemy wyjątkowo wcześnie i zarezerwowałam miejscówki do teatru dla mamy i
siebie. Co roku próbowałam dostać się na wydarzenia teatralne, w tym roku
(wyjątkowo) udało się.
Rozpoczęłyśmy
od spektaklu Biała siła, czarna pamięć Teatru Dramatycznego z Białegostoku.
Występ inspirowany reportażem Marcina Kąckiego o tym samym tytule (muszę,
muszę, muszę przeczytać!). Występ porywał od pierwszych minut, a aktorzy byli
tak przekonujący, że momentami zapominałam, że to tylko przedstawienie.
Najbardziej trafił do mnie motyw patriotycznego disco polo – ten, kto na to
wpadł, jest geniuszem (gorzej, jeśli kiedyś faktycznie się wydarzy... a może
już się dzieje?). Teatr z Białegostoku udowodnił, że ludzie i słowa wystarczą,
żeby zrobić coś wielkiego. Nie potrzeba wielu rekwizytów i skomplikowanej
scenografii. Gorzka prawda o Polsce w krzywym (na pewno krzywym?) zwierciadle.
Ogromny szacunek.
Piknik pospektaklowy. |
Naszym
kolejnym przystankiem była Henrietta Lacks Teatru Nowego z
Warszawy. O historii Lacks było ostatnio dość głośno, planuję obejrzeć film i
liczyłam na to, że spektakl będzie dobrym wprowadzeniem do tematu. Jak bardzo
się pomyliłam... Ok, byłam po prawie nieprzespanej nocy, ale żebym zasnęła w
kinie czy teatrze, musi być naprawdę kiepsko. Genetyka jest, moim zdaniem,
bardzo ciekawym tematem, który można ograć na nieskończenie wiele sposobów. Tu
zabrakło i pomysłu, i warsztatu. Aktorzy wypadali zupełnie nijak, czułam się
trochę, jakbym znalazła się na próbie, gdzie nie do końca wiadomo, co kto ma
robić. Były może ze dwie sceny, dające nadzieję na dobry rozwój akcji,
ostatecznie nie udało się. Szkoda.
Hejka z tatusiem. |
Spektakle się skończyły, Michuś z tatą dotarli do Gdyni, pora na właściwą część imprezy. Koncerty na głównej scenie rozpoczęła grupa Sorry Boys. Cudowna, oderwana od rzeczywistości wokalistka, Bela Komoszyńska, biegająca radośnie po scenie w sukni (ślubnej?) z innej epoki... Nie lubię takich porównań, ale patrząc na nią, widziałam entuzjazm Florence Welch, niezwykłość Kate Bush, nieśmiałość Kasi Nosowskiej i urodę Ani Rusowicz. Przeurocza istota, świetny koncert. Zespołowi towarzyszył też chór, doskonale uzupełniający niektóre utwory. Show skradła jednak pani Apollonia Nowak, śpiewająca pieśni kurpiowskie. Szalony aplauz przyjęła z całkowitym spokojem, widać było, że to jedna z takich kobiet, których nic już w życiu nie zaskoczy. Idealny początek.
Naszym
kolejnym przystankiem był namiot i występ Natalii
Przybysz. Rozpoczął się utworem Każda
z nich będzie lśnić w świetle dnia, w którym padają dziesiątki imion
żeńskich. Robi wrażenie. Na koncercie nie zostaliśmy zbyt długo. Szczerze
mówiąc nie jestem w pełni przekonana do solowej twórczości Natalii,
zdecydowanie wolę słuchać jej z grupą Shy
Albatross. Jej wokal po angielsku brzmi o wiele przyjemniej i maniera,
która słychać w jej polskich utworach, nie jest tak irytująca.
Następna
stacja – scena główna i Royal Blood.
Niesamowicie energiczny, przepełniony pozytywną energią duecik. Zespoły
dwuosobowe zawsze robią na mnie ogromne wrażenie, wydaje mi się, że przez niewielki
skład, starają się sto razy bardziej, niż kapele trzyosobowe i większe. Koncert
rozpoczął też serię moich muzycznych déjà vu – czyli, gdzie ja to słyszałam?
Znałam sporo utworów, chociaż nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek
świadomie ich słuchała. Zastanawiałam się nawet, czy już kiedyś nie widziałam
zespołu na żywo, ale nie. Dziwna sprawa.
Na
koncercie, zupełnie przypadkiem, wpadliśmy na mojego wujka i kuzynkę. Nie
mieliśmy pojęcia, że wybierają się na festiwal, a tu proszę. Z rodziną
najlepiej wychodzi się na Open’erze.
#zrodzinąnaopenerze |
Nie
doczekałam do końca Royal Blood, pobiegłam do namiotu. Tam na scenę wchodził
już Michael Kiwanuka, którego muzykę
poznałam dzięki serialowi Wielkie kłamstewka. Całe szczęście, że zdążyłam, bo rozpoczął od mojej ulubionej
piosenki Cold Little Heart. Nie
sądziłam, że soulowe klimaty aż tak do mnie trafią, ale ten koncert okazał się
dla mnie najbardziej poruszającym momentem dnia. Tak, tak, tak.
Po
koncercie znalazłam rodzinkę i razem ruszyliśmy zobaczyć, jak na scenie radzi
sobie James Blake. Nie wiem, czy
muzyk nie trafił na swoje miejsce i odpowiedni czas, ale miałam wrażenie, że przybył
z innego, nieprzystającego świata. Zgodnie uznaliśmy, że lepiej będzie coś
zjeść i się napić.
Koncert Solange, czyli koncert z cyklu, o co tyle hałasu? Trudno patrzeć na nią nie pamiętając o fakcie, że jest siostrą Beyoncé, ale ok. Starałam się wyłączyć i skupić na koncercie. Poszło mi... średnio. Wszystko przemyślane, odegrane i bezduszne. Trochę sztuka dla sztuki, chociaż wiem, że wiele osób się zachwycało.
Nadszedł
czas na wielki finał dnia. Radiohead.
Po poznańskim koncercie sprzed ośmiu (!) lat miałam mieszane odczucia. Nie ze
względu na sam koncert, a atmosferę, która niezupełnie mi odpowiadała. Z
dobrych rzeczy pamiętam efekty świetlne, zespół w bardzo dobrej formie, nieźle
ułożoną setlistę i długą podróż PKP na korytarzu (piękne czasy bez miejscówek,
prawie tęsknimy). Pamiętam też, że po koncercie napisałam mini relację na moim
ówczesnym blogu, która sprowadzała się do wyliczenia, jakich zespołów ludzie
mieli koszulki i jakie kolory trampek, plus zachwyty nad tym, że zagrali Creep.
Tym
razem... cóż. Znów wszystko zabiła atmosfera. Zmienialiśmy miejsce kilka razy,
a i tak ciągle otaczały nas osoby, które przeszkadzały... Tu ktoś papla, tam
przybija piąteczki, jeszcze gdzieś ciągle migrują jakieś grupki... Aaaaaaa!
Teren festiwalowy jest spory, naprawdę nikt nikogo nie zmusza, żeby być na
danym koncercie, serio. Są dziesiątki różnych opcji, ja wiem, że fajnie
odhaczyć kolejną gwiazdę, zobaczoną na żywo, ale w sumie... po co? Dobra,
koniec frustracji, bo pewnie, gdybym zaczęła usuwać wszystkie przeszkadzające mi
na koncertach elementy ludzkie,
zostałabym sama.
Radiohead
po raz kolejny się obronili, chociaż moim zdaniem, ułożenie setlisty było,
delikatnie ujmując, kontrowersyjne. Znów przeważały utwory z In Rainbows, które (chociaż uwielbiam)
odrobinę już mi się przejadły (przesłuchały?). Znam dyskografię zespołu
naprawdę dobrze, a mimo tego, brakowało mi mocnych punktów. Kiedy muzycy
zaczynali się rozpędzać, momentalnie zwalniali, nie czułam spójności w całym występie.
Strasznie męczy mnie coś takiego, kiedy ledwo zaczynasz się wczuwać, a coś
odwraca twoją uwagę. Częściowo winię za to atmosferę wśród publiczności, ale
myślę, że dobór piosenek też nie był bez znaczenia. Chociaż muszę przyznać, że
cieszyłam się z braku Creep. Ludzie
tak mnie wkurzali, że uznałam, że nie zasługują na ten utwór. Zwłaszcza że Creep nijak się ma do reszty piosenek,
co może zaskakiwać niewtajemniczonych. Tak jak Blur i Song 2 – hit odstający od reszty twórczości zespołu. Zapędzam się w
coraz bardziej odległe dygresje. Im dłużej o tym myślę, tym dłuższa staje się
lista w mojej głowie, tego, co mogliby zagrać. Ale nie zagrali.
Był
to jeden z tych koncertów, którym obiektywnie nie mogę nic zarzucić, ale...
Zabrakło mi atmosfery, spójności i emocji, które odczuwam, słuchając studyjnych
nagrań zespołu. W Gdyni ich nie poczułam. Wybaczcie, ale emocje na
koncertach zawsze będą dla mnie priorytetem. Obiektywnie było bardzo dobrze, ale...
Ale. Wciąż czekam na swój idealny koncert Radiohead, chociaż nie wiem, czy
jeszcze kiedyś usłyszę zespół na żywo.
Tak
zakończył się dzień pierwszy. A co było dalej, dowiecie się w kolejnych
wpisach.
Więcej wpisów o Open'erze: dzień drugi, dzień trzeci i dzień czwarty.
Więcej wpisów o Open'erze: dzień drugi, dzień trzeci i dzień czwarty.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz