Dzień
czwarty, czyli wielki-mały finał tegorocznego festiwalowania. Pogoda wciąż nie
rozpieszczała, ale przecież mogło być gorzej.
Nie
spodziewałabym się, że kiedykolwiek będę na terenie Open’era tak wcześnie (nocuję
w domu, a dotarcie do Babich Dołów zajmuje mi średnio dwie godziny). Byłam na
miejscu po 9, śmiesznie się jedzie prawie pustym autobusem, dziwnie patrzy się
na pustą drogę w stronę sceny. Niektórzy składali już namioty, większość
odsypiała, w oddali The XX miało próbę dźwięku, a pierwsi miłośnicy sztuki
gromadzili się już pod teatralnym namiotem. Bo to właśnie do teatru zmierzałam.
Tym
razem miała być to długa, prawie czterogodzinna sztuka, znów Teatr Nowy, ale
tym razem z bardzo znaną obsadą – Stuhr, Ostaszewska, Chyra, Cielecka...
plejada gwiazd. Żal nie skorzystać.
Czy
było warto tak się poświęcać, żeby zobaczyć (A)pollonię
Krzysztofa Warlikowskiego? Powiem szczerze – nie wiem. Z jednej strony
treść mocno wchodziła w głowę, bo myślałam o niektórych scenach jeszcze przez
wiele dni. Z drugiej strony, kiedy w grę wchodzą tematy takie jak wojna,
poświęcanie się dla innych czy inne trudne sprawy, to granie na emocjach i
celowe wjeżdżanie na psychikę odbiorców, jest moim zdaniem trochę pójściem na
łatwiznę. Ta sztuka opierała się właśnie na takim osaczaniu odbiorców. W momencie
samego oglądania tego nie czułam, ale po spektaklu o wiele bardziej – sceny wracały
do mnie, co jakiś czas, szczególnie chyba hasło, że jedzenie mięsa jest jak Holocaust... Trzecia kwestia, nie wiem, czy to dlatego, że obsada była
popularna, czy nie aktorzy nie grali tak dobrze, jakby mogli, tak czy inaczej,
nie przekonali mnie. Nie mogłam zobaczyć w nich postaci, cały czas patrzyłam na
osoby odgrywające role. Strasznie szkoda. Sama konwencja była ciekawa,
scenografia nietypowo rozwiązana i przyciągająca uwagę. Pełno dobrych pomysłów,
ale chyba troszkę za dużo wszystkiego na raz, niektóre sceny przeciągnięte...
Natłok pomysłów mnie przytłoczył, nie tylko treść. Nie mogę powiedzieć, że
żałuję, ale nie powiem też, że polecam. To nie to samo, ale spektakl można
zobaczyć na stronie Ninateki, więc jeśli jesteście ciekawi, możecie obejrzeć. Ja
może za jakiś czas skonfrontuje swoje wrażenia z nagraną wersją spektaklu.
Żeby
ochłonąć po teatralnych przeżyciach, poszłam na spacer po wciąż świecącym
pustkami festiwalowym miasteczku. Jak tu pięknie, jak spokojnie, szkoda tylko,
że ciągle pada. Po pożywnym makaronie ze szpinakiem i spotkaniu braciszka pora
na koncerty.
Chyba mamy dosyć. |
Kolejne
spotkanie z Krzysztofem Zalewskim.
Oprócz tego, że grał gościnnie na kilku open’erowych koncertach, widziałam jego
występ parę dobrych lat temu w ówczesnej sopockiej Papryce. Supportował wtedy
Muchy (z którymi też grywał) i całkiem dobrze to wspominam. Teraz Zalewski ma
na koncie trzy albumy, mnóstwo zagranych koncertów, wiele innych muzycznych i
życiowych doświadczeń, co widać – jest świadomym artystą, wie, co robi, dobrze
się na to patrzy. Dla mnie jednak najlepszym momentem koncertu okazał się duet
z Pauliną Przybysz, bo utworu Brain
Rity Pax się nie spodziewałam, a bardzo go lubię. Zastanawiałam się, czy jestem
jedyną osobą na koncercie, która śpiewa i ekscytuje się tą piosenką.
Dalej
namiot i Julia Pietrucha. Milusia,
ciepła atmosfera, urocza Julka i ukulele. Pewnie to określenie nie pasuje do
koncertu, ale było tak... przytulnie. A Pietrucha na żywo wydaje się bardzo
pozytywną i sympatyczną osobą, plus (a może przede wszystkim) dobrym muzykiem.
Dalej
George Ezra. Przyznam, że nie znałam
człowieka, ale pozytywnie odebrałam. Sympatyczny Brytyjczyk z gitarą, grający
niezobowiązującą lekką muzyczkę. Troszkę nabijaliśmy się z braciszkiem z
niektórych fragmentów tekstów, ale wyłącznie z sympatii. No i musieliśmy
podtrzymywać dobrą atmosferę, bo pogoda ewidentnie chciała nam zepsuć humory.
Pora
na Taco. Nie pamiętam, czy już
kiedyś o tym pisałam, ale kiedy Taco jest w Trójmieście, zawsze pada. Naprawdę. Nie
wiem, o co chodzi, ale być może dlatego, że na Open’era przyjechał jako
uczestnik, pogoda była taka beznadziejna (#niezapomnimy).
Czas
na anegdotkę. W SKM po drugim dniu festiwalu jechaliśmy z grupką fanek Taco.
Tych fanek mojego ulubionego rodzaju albo po prostu tych, które chciały za
takie uchodzić. Co minutę powtarzały, że spotykały się z nim na terenie
festiwalu. Nie chciał, co prawda, zrobić z nimi selfie, bo był tam prywatnie,
ale ostatecznie im uległ. Tu cytat Przecież
łaski nie robi, że zrobił sobie ze mną zdjęcie. Cóż... Możemy dyskutować,
kto sobie z kim zrobił zdjęcie (huehue), ale, serio? Rolą muzyka, jest – jak sama
nazwa wskazuje – muzyka, a to czy zgodzi się na zdjęcie, autograf czy
cokolwiek jest wyłącznie jego dobrą wolą. Laski piały całą drogę (a było to
jakoś między 3 a 4), więc sami rozumiecie, że byłam zachwycona współpasażerkami,
próbującymi ożywić całą załogę SKM-ki. Never again.
Co
do koncertu – jak na Taco, okazał się zaskakująco optymistyczny. Jakaś taka
niemalże wesoła atmosfera, radosny Filip, ogarnięta publiczność i brak
piszczących fanek w moim najbliższym otoczeniu (!). Pełna kulturka. Mimo
laptopa zalanego przez deszcz, koncert bardzo udany. W tym miejscu chciałabym
pozdrowić dwie osoby. Po pierwsze – dziewczynę stojącą przed nami, która
zapytała, czy nie może przy nas zapalić (oklaski dla tej Pani, z tym się
jeszcze na koncertach nie spotkałam). Drugą osobą jest świetny ochroniarz,
który, chociaż musiał stać tyłem do sceny, świetnie się bawił – śpiewał, bujał
się, a na koniec przebiegł po wybiegu, przybijając wszystkim piąteczki. Super.
Taco, zapowiedział nową płytę, która kiedy to czytacie, jest już dostępna.
Cieszę się, że koncert odbył się przed jej wydaniem, bo zawartość Szprycera (delikatnie ujmując)
rozczarowała mnie. Ale o tym innym razem.
Ostatnia
festiwalowo-jedzeniowa przerwa i The XX.
Prawie pojechałam na ich koncert rok temu, ale jak widać, co się odwlecze... Obawiałam
się, że koncert mnie rozczaruje, ale pozytywnie mnie zaskoczył. Przyzwyczaiłam
się już do ostatniej płyty grupy i chociaż wciąż moją faworytką jest ta
debiutancka, w moim odczuciu wszystkie utwory na koncercie zabrzmiały dobrze i
świeżo. Lekko imprezowy klimat nie odebrał im nastrojowości. Szkoda tylko, że
grali tylko godzinę.
Co
by tu zrobić, czyli koncert Kevina Morby.
Czasem naprawdę lepiej nie wiedzieć nic i bez uprzedzeń i oczekiwań, po prostu
pójść i posłuchać muzyki. Bardzo polecam. Nie potrafię napisać nic konkretnego
o tym występie, oprócz tego, że miał w sobie niepowtarzalny klimat. Było
magicznie, no (pogrążając się w coraz bardziej kolokwialnych określeniach...).
I
na wielki finał Lorde. Wiem, że
wiele osób uważa ją za niezwykłe zjawisko, głos pokolenia i inne takie, ale nie
do końca to rozumiem. Jej twórczość jest w moim odbiorze przyjemna, to wszystko.
Myślałam, że koncert pozwoli mi zrozumieć fenomen wokalistki. Niezły występ,
ale szczerze mówiąc najbardziej w głowie utkwił mi jej charakterystyczny sposób
mówienia, co chyba nie jest najlepszą rekomendacją. Finał bez fajerwerków.
Mimo
wszystko czwarty dzień był chyba najlepszy, bo każdy z widzianych przez nas
koncertów, był dobry. Może trochę brakowało wielkich emocji (jak przy Foo Fighters na
przykład), ale to naprawdę ciężko byłoby pobić.
Zbliżając
się do końca – to naprawdę udana edycja Open’era. Fakt festiwal się zmienia,
zmieniają się odbiorcy, ale mimo tego, że organizatorzy wciąż wzbogacają go o
nowe atrakcje, muzyka jest była i będzie na pierwszym miejscu. Oferta koncertowa,
chociaż odrobinę mniejsza niż w poprzednich latach, nadal jest na tyle
urozmaicona, że (prawie) każdy znajdzie coś dla siebie.
Co
więcej, mogę Wam napisać... Jeździjcie na koncerty. Koncerty są super.
Więcej wpisów o Open'erze: dzień pierwszy, dzień drugi i dzień trzeci.
Więcej wpisów o Open'erze: dzień pierwszy, dzień drugi i dzień trzeci.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz