Na
kolejne przeżycia trzeba było dobrze się przygotować. Przede wszystkim –
odespać. Nadciągał Wielki Dzień. Dzień z Foo Fighters. Zanim przejdę do
rozpływania się nad zespołem, spróbuję się skupić nad pozostałymi atrakcjami.
Dotarliśmy
z tatusiem na końcówkę koncertu Charli
XCX. I znów, nie tyle déjà vu, co pytanie w mojej głowie – skąd znam te
piosenki? Cały finał, który usłyszałam, brzmiał znajomo. Zupełnie nie moje
klimaty, ale i tak myślę, że można było się przy tym dobrze bawić. Chociaż
wokalistka ma specyficzne poczucie... ekhm... estetyki scenicznej. Na koniec, w
niebo wystrzeliło różowe konfetti i zrobiło się przesłodko.
Czas
ruszać dalej. Namiot i Kari. Bardzo klimatyczny,
interesujący występ. Tym razem wiem, że kiedyś słuchałam, ale co dokładnie, jak
i gdzie... nie mogę sobie przypomnieć. Tak czy inaczej, warto śledzić
poczynania Kari.
Załapaliśmy
się też na końcówkę koncertu Salk. I
po raz kolejny, skąd ja to, kurde, znam? Kojarzyłam jeden utwór, dowiedziałam
się, że był w Opolu, może faktycznie stąd... Chociaż bardziej obstawiałabym
jakiś serial. Nie, nie byłam najlepiej przygotowana w tym roku.
Jimmy Eat World
– sympatyczne pop-rockowe granie, pozytywna atmosfera. Do Gdyni dotarł w końcu
mój braciszek, dotarła też niestety pogarszająca się pogoda. Z przyczyn
organizacyjnych godziny niektórych koncertów zostały poprzesuwane, subtelnie,
ale jednak. Trzeba było się zebrać na The Kills.
Twórczości
The Kills nie znam na wylot, mam
jednak słabość do Alison. Bardzo lubię muzykę The Dead Weather i to właśnie
w połączeniu z Whitem odpowiada mi najbardziej. Ich koncert z 2010 roku, był
jednym z moich najlepszych przeżyć koncertowych w ogóle, nie wiem, czy dałoby
się to powtórzyć, ale chciałabym bardzo... Koncert The Kills był... przyjemny.
Bez wielkich wow i zaskoczeń. Porządnie zagrany i tyle.
W
oddali M.I.A. zaczynała swój występ, jednak przez zmiany godzin koncertów i
przyczyny techniczne (jedzeeeeenieeee!) nie dotarliśmy do namiotowej sceny.
Trochę szkoda, ale cóż zrobić – są sprawy ważne i ważniejsze, a zebranie sił na
Foo Fighters było sprawą
priorytetową.
#czekamyczekamy |
Nie
powiem, że bałam się tego koncertu, ale nie liczyłam na to, że przeżyję go tak
bardzo, jak przeżyłam ten pierwszy. Wiedziałam, że będzie dobrze, mam dziwne
zaufanie do Grohla i reszty ekipy, ale... Było lepiej niż dobrze. Nie wiem, czy
lepiej niż w Krakowie, po prostu zupełnie inaczej.
Momenty, które zapamiętam najbardziej? Na pewno duet z Alison (takie rzeczy tylko na festiwalach), Skin and Bones, Wheels, Hawkins jako zaginione dziecko Mercury’ego i komentarz mojego braciszka, że mógłby zastąpić Lamberta. Ta chwila, kiedy pomyślałam, że tym razem będę się trzymać, ale muzyka zrobiła swoje i nie mogłam śpiewać, bo byłam poruszona za bardzo... Koncerty Foo Fighters są jednym wielkim momentem, nie ma czasu myśleć, nie ma czasu się nudzić. Poczucie humoru, chemia między muzykami, dobra atmosfera na scenie, jako uzupełnienie świetnej muzyki – jeśli ktoś ma wątpliwości, jak powinno się grać dobre koncerty, polecam uczyć się od Foo Fighters. Oni robią to wzorowo.
Ogromny
plus za klimat wśród publiczności. Chociaż stałam dosyć daleko, to otaczali
mnie ludzie (głównie mężczyźni w średnim wieku), którzy dobrze się bawili. Nie
było bezsensownych rozmów i komentarzy. Z równowagi nie wyprowadził mnie nawet
dwumetrowy koleś, który pojawił się przede mną nie wiadomo skąd w środku
koncertu.
Wiem,
że nie jestem obiektywna, nie próbuję być. Kocham muzykę Foo Fighters i to, co
ze mną robi. W przypływie po koncertowego entuzjazmu wydałam oświadczenie na
facebooku o przyszłym ślubie z piosenkami zespołu. Taaaak.... Już niedługo.
Być
może Foo Fighters to dobrze naoliwiona maszyna do robienia pieniędzy, a Grohl zna
przepis na pisanie przebojowych kawałków. Być może to czysta kalkulacja. I
nawet, jeśli jest w tym trochę prawdy, muzycy Foo Fighters wiedzą, co robią i
robią to zajebiście. Oby robili jak najdłużej.
Dla
zdrowia psychicznego poproszę koncert Foo Fighters co miesiąc na receptę,
najlepiej refundowane. Ok, może być, chociaż raz na rok... Będą kolejne
koncerty w Polsce, będę i ja. Nie ma innej opcji.
Na
koniec, na fali entuzjazmu dotarliśmy na Trentemøller.
Gdybym nie była wykończona, bawiłabym się świetnie, większość koncertu
przesiedziałam z Michusiem. Tatuś hasał w najlepsze, wstyd, że my już nie
daliśmy rady. Bardzo ciekawa, imprezowa muzyka elektroniczna, w sam raz na
koniec dnia.
Pora
do domu, a w następnym wpisie, dalsze Open’erowe przygody. Już bez ekstremalnych
emocji, ale zostało jeszcze parę smaczków.
Więcej wpisów o Open'erze: dzień pierwszy, dzień trzeci i dzień czwarty.
Więcej wpisów o Open'erze: dzień pierwszy, dzień trzeci i dzień czwarty.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz