03:44

CZEKAMCZEKAMCZEKAM, FOOFIGHTERSFOOFIGHTERSFOOFIGHTERS – Open’er dzień 2.

Na kolejne przeżycia trzeba było dobrze się przygotować. Przede wszystkim – odespać. Nadciągał Wielki Dzień. Dzień z Foo Fighters. Zanim przejdę do rozpływania się nad zespołem, spróbuję się skupić nad pozostałymi atrakcjami.


Dotarliśmy z tatusiem na końcówkę koncertu Charli XCX. I znów, nie tyle déjà vu, co pytanie w mojej głowie – skąd znam te piosenki? Cały finał, który usłyszałam, brzmiał znajomo. Zupełnie nie moje klimaty, ale i tak myślę, że można było się przy tym dobrze bawić. Chociaż wokalistka ma specyficzne poczucie... ekhm... estetyki scenicznej. Na koniec, w niebo wystrzeliło różowe konfetti i zrobiło się przesłodko.

Czas ruszać dalej. Namiot i Kari. Bardzo klimatyczny, interesujący występ. Tym razem wiem, że kiedyś słuchałam, ale co dokładnie, jak i gdzie... nie mogę sobie przypomnieć. Tak czy inaczej, warto śledzić poczynania Kari. 


Załapaliśmy się też na końcówkę koncertu Salk. I po raz kolejny, skąd ja to, kurde, znam? Kojarzyłam jeden utwór, dowiedziałam się, że był w Opolu, może faktycznie stąd... Chociaż bardziej obstawiałabym jakiś serial. Nie, nie byłam najlepiej przygotowana w tym roku.

Jimmy Eat World – sympatyczne pop-rockowe granie, pozytywna atmosfera. Do Gdyni dotarł w końcu mój braciszek, dotarła też niestety pogarszająca się pogoda. Z przyczyn organizacyjnych godziny niektórych koncertów zostały poprzesuwane, subtelnie, ale jednak. Trzeba było się zebrać na The Kills.



Twórczości The Kills nie znam na wylot, mam jednak słabość do Alison. Bardzo lubię muzykę The Dead Weather i to właśnie w połączeniu z Whitem odpowiada mi najbardziej. Ich koncert z 2010 roku, był jednym z moich najlepszych przeżyć koncertowych w ogóle, nie wiem, czy dałoby się to powtórzyć, ale chciałabym bardzo... Koncert The Kills był... przyjemny. Bez wielkich wow i zaskoczeń. Porządnie zagrany i tyle.



W oddali M.I.A. zaczynała swój występ, jednak przez zmiany godzin koncertów i przyczyny techniczne (jedzeeeeenieeee!) nie dotarliśmy do namiotowej sceny. Trochę szkoda, ale cóż zrobić – są sprawy ważne i ważniejsze, a zebranie sił na Foo Fighters było sprawą priorytetową.

#czekamyczekamy

Nie powiem, że bałam się tego koncertu, ale nie liczyłam na to, że przeżyję go tak bardzo, jak przeżyłam ten pierwszy. Wiedziałam, że będzie dobrze, mam dziwne zaufanie do Grohla i reszty ekipy, ale... Było lepiej niż dobrze. Nie wiem, czy lepiej niż w Krakowie, po prostu zupełnie inaczej.

Momenty, które zapamiętam najbardziej? Na pewno duet z Alison (takie rzeczy tylko na festiwalach), Skin and Bones, Wheels, Hawkins jako zaginione dziecko Mercury’ego i komentarz mojego braciszka, że mógłby zastąpić Lamberta. Ta chwila, kiedy pomyślałam, że tym razem będę się trzymać, ale muzyka zrobiła swoje i nie mogłam śpiewać, bo byłam poruszona za bardzo... Koncerty Foo Fighters są jednym wielkim momentem, nie ma czasu myśleć, nie ma czasu się nudzić. Poczucie humoru, chemia między muzykami, dobra atmosfera na scenie, jako uzupełnienie świetnej muzyki – jeśli ktoś ma wątpliwości, jak powinno się grać dobre koncerty, polecam uczyć się od Foo Fighters. Oni robią to wzorowo.



Ogromny plus za klimat wśród publiczności. Chociaż stałam dosyć daleko, to otaczali mnie ludzie (głównie mężczyźni w średnim wieku), którzy dobrze się bawili. Nie było bezsensownych rozmów i komentarzy. Z równowagi nie wyprowadził mnie nawet dwumetrowy koleś, który pojawił się przede mną nie wiadomo skąd w środku koncertu.

Wiem, że nie jestem obiektywna, nie próbuję być. Kocham muzykę Foo Fighters i to, co ze mną robi. W przypływie po koncertowego entuzjazmu wydałam oświadczenie na facebooku o przyszłym ślubie z piosenkami zespołu. Taaaak.... Już niedługo.



Być może Foo Fighters to dobrze naoliwiona maszyna do robienia pieniędzy, a Grohl zna przepis na pisanie przebojowych kawałków. Być może to czysta kalkulacja. I nawet, jeśli jest w tym trochę prawdy, muzycy Foo Fighters wiedzą, co robią i robią to zajebiście. Oby robili jak najdłużej.



Dla zdrowia psychicznego poproszę koncert Foo Fighters co miesiąc na receptę, najlepiej refundowane. Ok, może być, chociaż raz na rok... Będą kolejne koncerty w Polsce, będę i ja. Nie ma innej opcji. 

Na koniec, na fali entuzjazmu dotarliśmy na Trentemøller. Gdybym nie była wykończona, bawiłabym się świetnie, większość koncertu przesiedziałam z Michusiem. Tatuś hasał w najlepsze, wstyd, że my już nie daliśmy rady. Bardzo ciekawa, imprezowa muzyka elektroniczna, w sam raz na koniec dnia.


Pora do domu, a w następnym wpisie, dalsze Open’erowe przygody. Już bez ekstremalnych emocji, ale zostało jeszcze parę smaczków.  


Więcej wpisów o Open'erze: dzień pierwszy, dzień trzeci i dzień czwarty.



Zostań ze mną na dłużej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger