Dzień
trzeci tegorocznego Open’era sprawiał wrażenie najmniej interesującego. I
faktycznie, okazał się najsłabszy, ale prawda jest taka, że pokonały nas
warunki pogodowe i na niektóre ciekawe koncerty zwyczajnie nie dotarliśmy.
Zaczęło
się od spotkania z Zuzą (w tym roku się udało!). Zwykle latam między scenami
jak głupia i często brakuje mi momentu, żeby się z kimś spotkać i chwilę
pogadać. Z Zuzą tym razem wyszło (przy okazji pozdrawiam i polecam jej bloga Totalnie Kulturalnie), z Justyną niestety nie,
za co przepraszam jeszcze raz. Padające deszcze i telefony nie ułatwiały
sytuacji. Cóż, życie.
Koncerty
na dużej scenie otworzył zespół The
Dumplings z orkiestrą. Mimo mojej ogromnej sympatii do ich twórczości
studyjnej koncert mnie nie przekonał. Pogarszająca się pogoda, aż błagała o
solidną dawkę pozytywnej energii, a występ był dość smętny... Trochę
rozczarowani pobiegliśmy do namiotu.
Tam
czekała już na nas Daria Zawiałow.
Czekałam na ten występ, bo wciąż nie potrafiłam się określić, co do jej
debiutanckiego albumu. Pamiętam Darię z różnych talent show, zawsze czekałam na
jej występy i byłam ciekawa, jak potoczy się jej kariera. Bo, że się potoczy,
nie miałam wątpliwości. Jest... w porządku. Chociaż mam wrażenie, że daleko jej
do osiągnięcia finalnego brzmienia. Zespoły poszukują, zmieniają się, co jest naturalne
w sztuce i życiu, ale tutaj... Za dużo rzeczy mi nie gra. Lubię wokal Darii,
ale mam poczucie, że się miota, patrząc na nią i słuchając jej, nie wiem, kim
jest. Trochę tu Meli Koteluk, Brodki i kilku innych wokalistek. Niby jest
nieźle, ale... za dużo ale. Patrząc na Darię na scenie, bardziej absorbowały
mnie jej włosy, które żyły własnym życiem, niż ona sama. Przez chwilę
towarzyszył jej Krzysiek Zalewski, który obskoczył chyba w tym roku najwięcej
open’erowych koncertów, jako muzyk. Poczynania Darii będę dalej śledzić,
chociaż, póki co, zbyt wiele niespójności.
Deszcz
padał w najlepsze, więc znów biegiem przenieśliśmy się na Alter Stage, która na
szczęście też od kilku lat jest zadaszona. Tam grał Ralph Kaminski, czyli kolejne dziecko telewizji. On, w
przeciwieństwie do Darii, wie, co robi, bez żadnych ‘ale’. Niesamowita
atmosfera, piękna muzyka i poruszające teksty. Liczyłam na to, że będzie miło,
ale koncert przerósł moje oczekiwania. Wszystkie dźwięki i emocje były na swoim
miejscu. Sam Ralph, chociaż specyficzny, okazał się bardzo sympatycznym
człowiekiem. Widać, że ma już wierne grono fanów, z którymi potrafi złapać
dobry kontakt. Liczę na to, że zobaczę jego występy na żywo jeszcze nie raz.
Chwila
przerwy na muzeum i wystawę Chuliganki.
Może powinnam zobaczyć tę wystawę z kuratorem, żeby w pełni ją docenić, może
ktoś powinien stać nade mną i tłumaczyć mi to, co widziałam. Może. Musiałam
jednak zdać się na siebie i wybaczcie, ale totalnie tego nie kupuję. Dlaczego?
Współczesna
sztuka jest dla mnie trudnym tematem i mimo tego, że jestem kulturoznawcą z
wykształcenia i natury, zwykle nie rozumiem tego tworu. Ja wiem, że to nie musi
być estetyczne, konkretne ani w ogóle żadne, ale czasami jak oglądam nowoczesne
wystawy, pukam się po głowie (od razu przychodzi mi na myśl instalacja, którą
widziałam kilka lat temu – bardzo przypominała bałagan na moim biurku, tylko
składała się z mniejszej liczby elementów).
Na wystawie się nie uśmiechałam... |
Tutaj
temat był jeszcze bardziej delikatny, bo dotyczył kobiet, ich praw i
samoakceptacji. Wizualizacja feminizmu, można rzec. Girl power. Też powinnam
być za, ale jak stamtąd wyszłam, powiedziałam mojemu bratu, że nie o taki
feminizm walczyłam. Kto mnie dobrze zna, ten wie, że jestem za tym, żeby ludzie
niezależnie od płci, narodowości, wyznania, orientacji i wszystkich innych
zmiennych mieli jak najwięcej praw. Nie lubię stereotypów i zawsze, jak ktoś
uogólnia i wrzuca – na przykład feministkom, staram się sprowadzać taką osobę
na ziemię. Ale... Jeszcze bardziej niż stereotypy, denerwuje mnie dorabianie
ideologii do czegoś, co jest bez sensu. Przykłady z wystawy? Dziewczyna na
zdjęciu, siedząca przed lustrem, bez majtek z rozkraczonymi nogami
(#walkaosamoakceptację). Babka, która twerkuje, ok, nie mam nic do ekspresji
ruchowej. Ale jak słyszę, że twerk jest wysoką formą duchowości, robi mi się
słabo. A kiedy twerkujesz i rzucają się na ciebie napaleni faceci, przeczekaj,
zrozumieją swój błąd, nawet jeśli się o ciebie ocierają, rób swoje.
Najważniejsze jest to, czym twerk jest dla ciebie, inni nie muszą rozumieć. I
mój hit – dziewczyna sikająca na środku ulicy w spodnie, żeby pokazać, jak to
kobiety mają trudno, bo muszą się obnażać, żeby się wysikać. Sorry, ale nie
spotkałam jeszcze żadnego mężczyzny, który sika, bez rozpięcia rozporka. Nie
obejrzałam wszystkich projekcji, bo zwyczajnie miałam dosyć. I wybaczcie słowa,
ale większość tych, które obejrzałam, było pierdoleniem bez sensu. Raczej
gorzej, bo wszędzie były wyjaśnienia, co autor miał na myśli. I właśnie w tym
jednym, jedynym momencie zrozumiałam hejt na feminizm. No bo wybaczcie, jak
poważnie traktować kogoś, kto lata nago, twierdząc, że robi to w imię wyższych
racji? Ja jakoś nie potrafię. Z wystawy najlepiej wspominam fontannę zrobioną z
torebki. Pewnie też oznaczała coś głębokiego, na szczęście nie dowiedziałam się
co. Ufff.
Chwila
oddechu, po zetknięciu ze sztuką i koncert Prophets
of Rage. Super grupa w super formie. Gdyby nie fakt, że byłam przemarznięta
i przemoczona, bawiłabym się znacznie lepiej. Ogromny szacunek za minutę ciszy
dla Chrisa Cornella i instrumentalną wersję Like
a Stone Audioslave. Trochę żałuję, że nie zostaliśmy do końca, bo
przegapiliśmy największe hity Rage Against the Machine, ale zwyczajnie pokonała
nas pogoda.
A
w namiocie swój koncert rozpoczynała Brodka.
Chciałabym się teraz rozpłynąć nad tym, jak było cudownie, ale nie mogę. Tym
razem przegrałam z lokalizacją – nie dosyć, że stałam po kostki w błocie, to
centralnie na trasie przelotowej. Ludzie pielgrzymkowali przez cały koncert,
jedni w stronę sceny, inni w przeciwną, przerąbane tak czy inaczej. A
Brodka... Zaskakuje swoimi koncertami, tak jak zaskoczyła fryzurą. Jest to
intrygujące, ale chyba nie do końca dla mnie, podobnie, jak jej ostatnia płyta.
Na scenie Brodce, jak zazwyczaj, towarzyszył Zalewski, człowiek orkiestra.
Najlepszym momentem koncertu okazała się Granda
w około punkowej aranżacji. Czad.
I
to już prawie koniec dnia trzeciego. Zobaczyliśmy trochę The Weekend, ale przemoczenie, przemęczenie, przemarznięcie i kilka
innych ‘prze’ sprawiły, że zebraliśmy się do domu. Trochę mi szkoda koncertów
Warpaint i Bisza/Radexa, ale nie zawsze można mieć wszystko. Poza tym musiałam
porządnie naładować swój akumulator na dzień czwarty, ale o tym w kolejnym
wpisie.
Pożywna kolacja w SKM. |
Więcej wpisów o Open'erze: dzień pierwszy, dzień drugi i dzień czwarty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz