W sierpniu działo się... wszytko. Sierpień jest najlepszy, zawsze.
¾
miesiąca spędziłam poza domem i pod tym względem sierpień był taki, jaki być
powinien. Intensywny, pełen wyjazdów. Jednak mimo bardzo dobrych okoliczności
zewnętrznych nie udało mi się to, na czym zawsze zależy mi najbardziej –
spokoju w środku. Może nie można mieć wszystkiego?
Sierpień
był też miesiącem prawie bez internetu. Polecam taki detoks każdemu, raz na
jakiś czas.
Zaczęło
się od Woodstocku. Według teorii niektórych osób był to mój jedyny pełnoprawny
Woodstock, bo pierwszy raz pojechałam pociągiem. Nasłuchałam się tylu legend o
tych podróżach, że byłam naprawdę w szoku, że wycieczka na festiwal przebiegła
tak spokojnie.
Gorzej zrobiło się, kiedy z Izabellą dojechałyśmy na miejsce. Przywitała nas ulewa, było strasznie zimno, a my miałyśmy mnóstwo bagaży. Okazało się, że kiedy brakuje samochodu, brakuje też miejsca dla Woodstockowiczów. Najmilsi ludzie? Najmilszy festiwal? Zmęczone i przemoczone byłyśmy przeganiane z miejsca na miejsce, a także cudownie potraktowane przez Pokojowy Patrol. Okropny wieczór, serio. Ostatecznie wylądowałyśmy na płatnym parkingu, w obozowisku znajomych.
Co
do samego festiwalu… Sporo czasu spędziłam, chorując w namiocie, doświadczyłam
też wspaniałych lodowatych pryszniców za dziesięć złotych. Byłam na sześciu
koncertach przez dwa dni, więc jak na Woodstock, nie najgorzej.
Jak
zawsze wzruszający Hey, zaskakująco interesujący koncert Amont Amarth i
wyczekiwany powrót Archive. Warto było tam być, chociażby dla samego usłyszenia Again na żywo. Kolejny dzień to Nocny
Kochenek i… Takiej frekwencji, takiego odbioru i zbiorowego śpiewania się nie
spodziewałam. Trzeba będzie kiedyś zainwestować w DVD. I jak zwykle na Woodstocku pytania – skąd
masz koszulkę? I, jak to zwykle bywa, kupiłam, ale nie na festiwalu. Nothing
But Thieves w porządku, chociaż niezapadający szczególnie w pamięć koncert. A
na wielki finał Domowe Melodie. Super, że trafili na dużą scenę i mimo to,
potrafili stworzyć kameralną atmosferę.
Ale
wciąż, zdania nie zmieniłam, nie potrafię wczuć się w koncerty Woodstockowe na
100%, a i wszystko dookoła nie wygląda do końca tak, jakbym chciała. Tyle że z
mojej perspektywy to już nie tyle impreza muzyczna, co jeden z niewielu
ostatnich symboli Wolnej Polski. Chciałabym przesadzać, ale czuję, że nasz kraj
idzie ostatnio w bardzo złym kierunku i chociaż nie lubię angażować się w życie
polityczne, to czasem trzeba zabrać głos. Dla mnie manifestem są wyjazdy na
Woodstock.
Po
Woodstocku trochę chorowałam i w międzyczasie udało mi się coś tam przeczytać,
niewiele, ale jednak. Najlepszą książką sierpnia okazała się dla mnie pozycja Siedem sióstr. To jeden z tych
nielicznych momentów, kiedy piękna okładka zgrywa się z ciekawą treścią (za
ładne te okładki robią ostatnio, mówię Wam). Siedem adoptowanych sióstr, każda
z inną zdolnością, każda z inną historią. A w tle wiele tajemnic, no i miłość.
To dopiero początek sagi, ale już teraz wiem, że będę czekać na kolejne tomy.
Sama się dziwię, że jeszcze nie przeczytałam drugiego tomu. Już czas.
W
ostatniej chwili dotarliśmy z Braciszkiem na wystawę Lego w Galerii Metropolii.
Uwielbiam Lego, chciałam nawet kiedyś zostać profesjonalnym budowniczym, ale
chyba jednak mam za małą wyobraźnię przestrzenną. Wystawa przerosła moje
oczekiwania, chociaż trochę szkoda, że nie każdą z budowli dało się obejrzeć z
każdej strony. Cieszę się, że tam byłam, bo naprawdę, zrobiło to na mnie
ogromne wrażenie. Prawie jak wizyta w Lego Landzie, jakieś 18 lat temu.
Kulminacyjny
moment lata, czyli wyjazd na Maltę. Lecąc tam, myślałam, że to takie sobie ot
miejsce, gdzie nie ma nic ciekawego do zobaczenia. Na szczęście byłam w
błędzie. Sympatyczni ludzie, niezwykła atmosfera, brak pośpiechu i lato tak
prawdziwe, że od dowolnej porze można wyjść na zewnątrz nago, a i tak się nie
zmarznie (nie, żebym tak robiła…). Malta zasługuje na oddzielne wpisy, być może
pojawią się za jakiś czas.
Muzycznie... Najczęściej zapętlałam album grupy Travis The Man Who. Uwielbiam do niego wracać.
Wielki,
mały finał lata i wakacji, czyli Czad Festiwal w Straszęcinie. Nie mogło być
inaczej. Nie mogę znieść myśli, że za rok prawdopodobnie mnie tam nie będzie.
Nie chcę tak. Na razie nie ma co gdybać, a festiwalowe relacje znajdziecie
tutaj i tutaj.
Ze Straszęcina wracamy tak. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz