Przed
Wami druga część najdłuższego (?) i najbardziej różnorodnego polskiego
festiwalu muzycznego – Czad Festiwalu. Resztę czadowych wspomnień i koncertów
znajdziecie w poprzednim wpisie.
Dzień
3
Trzeciego
dnia całe pole namiotowe szykowało się na koncert Łydki Grubasa. Szykowaliśmy
się i my, ale ponieważ zarówno mój braciszek, jak i ja, jesteśmy mistrzami
organizacji, nie wyszliśmy z namiotu na czas. Bo trzeba coś zjeść, przebrać
się, zrobić milion szalenie istotnych rzeczy… Tym sposobem w drodze pod małą
scenę trafiliśmy do sceny namiotowej. Tam, z wiadomych przyczyn, pustki. Ale
ładnie grali, więc musieliśmy się zatrzymać. Po jednym kawałku stwierdziłam, że
trochę głupio wychodzić, bo pod sceną było niespełna dwadzieścia osób
(liczyłam!), przestrzeni mnóstwo, a zespół zaangażowany w granie, więc szkoda
im to robić.
To
spóźnienie było przeznaczeniem, bo koncert Sayes
okazał się jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) na całym festiwalu.
Specyficzny wokal, liryczne teksty i melodie, klimat na 200%. Panowie oprócz
tego, że są doskonałymi instrumentalistami (granie na melodyce albo smyczkiem
na gitarze – super efekt), to dają z siebie tyle, że można się poczuć jak na
koncercie światowej grupy. Stałam pod barierką, więc zapominałam, że jest nas
tak mało. Czułam się jak w wielotysięcznym tłumie, na koncercie wielkiego
zespołu. Sayes grał nie tak, jakby grał dla dwudziestu osób, a dla dwudziestu
tysięcy. Ogromne zaskoczenie, życzę rozwoju kariery. Po koncercie chcieliśmy
kupić płytę, ale nie wiem, czy komuś udało się spotkać grupę, nam nie.
Przesłuchałam ich studyjne nagrania i niestety zupełnie nie oddają tego, co
zdarzyło się na scenie w Straszęcinie. Wiem, że był to pierwszy występ grupy na
tego typu festiwalu, mam nadzieję, że nie ostatni. I że następnym razem dostaną
taką godzinę koncertu, żeby nikt nie zabrał im publiczności.
Dotarliśmy
na końcówkę Łydki Grubasa i żałuję,
że organizatorzy nie ułożyli tego inaczej. Akurat tego dnia nie miałam nastroju
na taką muzykę, ale to, co zobaczyłam, zaskoczyło mnie zdecydowanie na plus.
Liczę na to, że kiedyś zobaczę zespół w pełnym wymiarze i napiszę coś więcej.
Dalej,
duża scena i Epica. Z symfonicznym metalem mam podobnie jak z
punkiem (chociaż ten drugi jest mi znacznie bliższy) – zespoły tego typu wydają
mi się bardzo podobne i muszą mieć jakiś wyjątkowy pierwiastek, żebym mogła je
rozróżnić. Oprócz Within Temptation nie słucham raczej takiej muzyki (z tym, czy
zespół faktycznie jest wyjątkowy, można polemizować), a Epica... cóż. Naprawdę
mi się podobało, chociaż jestem przekonana, że podobałoby mi się jeszcze
bardziej, gdyby grupa wystąpiła po zmroku, jednak ciężko o odpowiedni klimat w
pełnym słońcu. Bardzo pozytywna, utalentowana wokalista plus bonus, którego
zupełnie się nie spodziewałam – klawiszowiec, który podbiegł do barierki tuż
obok mnie... i burza w mojej głowie – powinnam go dotknąć? Trzeźwo uznałam, że
zwykle nie mam potrzeby dotykania obcych osób, więc zrezygnowałam, ale moment
zabawny i tak.
Z
koncertu De Łindows niewiele
pamiętam, najzabawniejszy moment – element choreografii publiczności, którego
nazwy nie znam. Pozytywnie.
Blind Guardian – koncert był i się zmył. Czy go zapamiętam?
Wątpię. Już trudno mi przywołać jakieś konkrety z tego występu. Byłam,
zobaczyłam, tyle. Nieźle, ale bez rewelacji.
Big Cyc,
czyli w końcu znajome twarze. Miałam wrażenie, że na ten koncert przybyło
najwięcej osób. Czułam się jak podczas podróży w czasie od przedszkola, kiedy
to na balu przebierańców królował Makumba,
przez utwór Każdy facet to świnia,
który nagrywałyśmy z dziewczynami w gimnazjum na dzień chłopaka (serio?!), do
piosenek Dres czy Moherowe berety. Podczas Świata według Kiepskich czy Ballady o Smutnym Skinie wśród
publiczności czuło się niesamowitą jedność. Śmiesznie być Polakiem, śmiesznie
być człowiekiem.
Uwaga,
uwaga. The Offspring przyjechali.
Znowu. Jeeej. Gdyby nie oni, pewnie nigdy nie trafiłabym na festiwal w
Straszęcinie. Tym razem nie czułam w powietrzu tego radosnego oczekiwania, które można było
zauważyć dwa lata temu. W końcu teraz przyjechali na bisy, bo pięćdziesiąt
minut koncertu takiego zespołu, to jednak nie za dużo.
Co
mogę powiedzieć? Bawiłam się bardzo dobrze, ale moim zdaniem panowie grają już
wyłącznie dla hajsu. Owszem, starali się bardziej, ale nie czuję, żeby była w
tym autentyczna radość z grania, ot, chałturka, jakich wiele. Strasznie szkoda,
bo ich muzyka to ważny kawałek mojego życia, a po tych trzech koncertach, które
miałam okazję zobaczyć, jest mi jakoś żal, że wygląda to, jak wygląda. Może
powinni odpuścić sobie koncerty na parę lat (jeśli nie w ogóle)? Może Dexter
wolałby poświęcić się tylko karierze naukowej? Z drugiej strony, koncert w
Czechach był obiektywnie o wiele lepszy od tych, które widziałam w Polsce...
Nie wiem, nie wiem. Coś na pewno powinno się zmienić. Koncert w Straszęcinie
znów był ostatnim na trasie, więc może też mają dosyć... Naprawdę nie wiem, ale
przykro mi trochę.
Nie
potrafię powiedzieć, czy fakt, że Noodles nie mógł jechać w trasę, miało
znaczenie dla całości występu – po prostu miałam świadomość, że go nie ma.
Dexter mógł się bardziej wykazać rozmawianiem z publicznością. Nie wiem, czy to
złudzenie, ale miałam wrażenie, że zespół gra wolniej i niżej, w stosunku do
studyjnych wersji utworów. Fajnie, że znów ich zobaczyłam, ale już czas na
przerwę. Muszę zatęsknić.
Dzień
4
Na
dobry początek Beyond The Black.
Symfoniczny metal z Niemiec z żeńskim wokalem. Grupa miała to szczęście, że
występowała w namiocie – od razu kilka punktów więcej do atmosfery.
Sonata Arctica
– kolejny zespół, o którym coś tam kiedyś słyszałam, ale to tyle. Wokalista o
stylówie Michała Wiśniewskiego jakoś zupełnie nie pasował mi do reszty
zespołu.
Trzynasta w Samo Południe.
Zespół widziałam po raz drugi, to wciąż dobre rockowe granie, chociaż nie
jestem pewna, czy Panom się już trochę nie znudziło muzykowanie.
Alestorm,
czyli to, co piraci lubią najbardziej. Kolejny powrót i kolejny świetny występ,
chociaż rzeczywiście na dłuższą metę ich muzyka jest monotonna. Ale zabawa
przednia.
Totentanz
na zakończenie dnia. Niestety widziałam tylko fragment występu, ale myślę, że
warto byłoby się kiedyś lepiej przyjrzeć ich twórczości. Musiałam jednak wracać
do namiotu, straciłam kontakt z Braciszkiem, który w połowie koncertu Alestorm
kiepsko się poczuł. Szukanie namiotu bez latarki i sprawnego telefonu –
bezcenne doświadczenie. Trochę żal było nam koncertu Vavamuffin, ale totalnie
odpadliśmy i po 23 już spaliśmy. Tak się imprezuje na festiwalach.
Dzień
5
Pięć
dni to jednak trochę za długo. Spokojnie można byłoby skompresować Line-up i
zorganizować krótszy, ale bardziej intensywny festiwal. Tak tylko mówię.
Namiot nie wytrzymał ciśnienia. |
Na
początek Jolly Jackers. Folkowa-punkowa grupa, która swoim występem
prawie rozniosła namiot. Mnóstwo pozytywnych emocji, tańca i wiórów lecących z
drewnianego parkietu. Wow.
Firkin
kontynuował imprezę rozpoczętą przez Jolly Jackers. Niesamowite, że piątego
dnia ktokolwiek był jeszcze w stanie się ruszyć. Energia płynąca ze sceny po
prostu nie pozwalała tego nie robić.
Power of Trinity
zaskoczył zdecydowanie na plus. Miło.
Prawdopodobnie
gwiazda wieczoru – Kensington.
Przyznam, że nie miałam pojęcia, kto to jest i co to gra, okazało się, że
panowie prezentują miłe, pop-rockowe piosenki, które aż się proszą o wielkie
stadiony i tysiące sikających nastolatek pod sceną. Brzmieniowo skojarzyli mi
się trochę z Kings of Leon, ale koncert KoL, na którym byłam kilka lat temu, był
najnudniejszym koncertem, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłam. Tu było bardzo w
porządku. Nie do końca mój klimat, nie do końca moja muzyka, ale bawiłam się
całkiem dobrze. No i tani chwyt, który działa idealnie – strzelające
serpentyny. Biegałam i zbierałam je spod nóg ludzi, a resztę wieczoru byłam
przystrojona, jak bożonarodzeniowa choinka.
Na
koniec – Coma. Fanką nie jestem, ale
kilka koncertów z Roguckim w roli głównej widziałam. Ten był najbardziej
kameralny i najmniej przebojowy. Szału nie było, dramatu też nie. Najbardziej w
głowie utkwiła mi Taksówka – wprowadzała w taki trans, że do dziś ją słyszę.
Ostatnim
punktem programu na naszej festiwalowej mapie (oprócz rundki Jagera) było Silent
Disco. Nigdy nie mogłam znaleźć siły i czasu na taniec w słuchawkach i – w
końcu! – się udało. Zabawne uczucie, chociaż przydałaby się bardziej
urozmaicona muzyka.
I
tym sposobem dotrwaliśmy do końca. Kolejny Czad Festiwal za nami, boję się, że
to już ostatni. Wciąż wiele rzeczy można byłoby usprawnić, wciąż jest to
malutki festiwal, a organizatorzy ciągle eksperymentują z docelową grupą
odbiorców. Wiem, że wielu osobom to przeszkadza, ale mnie zupełnie nie. Właśnie
ta swojskość, niewielka publiczność i uczucie, że jest się na końcu świata, sprawiły, że Czad Festiwal stał się moim koncertowym punktem obowiązkowym, a
Straszęcin ulubionym miejscem. Tam jestem spokojna, tam, czuję, że żyję. Życzę
każdemu, żeby znalazł takie miejsce dla siebie.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz