Wróciłam
do Straszęcina. Znowu. I nie wyobrażam sobie, że mógłby to być ostatni raz. Co
tym razem zaserwował uczestnikom Czad Festiwal?
Zmiany,
zmiany, zmiany…
Bilety
z moim Braciszkiem kupiliśmy z pierwszej promocyjnej puli, kiedy nie było
wiadomo, jakich koncertów można się spodziewać. Cena z pierwszej puli była
prawię o połowę mniejsza, niż ta z ostatniej, więc ryzyko mogło się opłacić.
Uznałam,
że opłaciło się, kiedy ogłoszono występ grupy Billy Talent. Na zeszłoroczny
koncert nie dojechałam, a tu proszę, jedna moich z gimnazjalnych muzycznych
słabości w Straszęcinie. Czasem warto poczekać.
Reszta
gwiazd… Cóż. Bywało lepiej. The Offspring widziałam już dwa razy, Alestorm dwa
lata temu zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, ale żeby od razu wracać do
ich koncertu? Reszta światowych zespołów była dla mnie albo znana i
umiarkowanie interesująca, albo zupełnie anonimowa. Polski skład też nie
porywał, chociaż pojawiło się kilka bardziej rozpoznawalnych nazwisk. Ale ok,
posłuchamy, zobaczymy.
Znaczącą
zmianą w doborze artystów było pojawienie się reprezentantów sceny EDM. Mniej
metalu i reggae, sporo muzyki klubowej. Nigdy nie była to moja muzyka, ale może
akurat? Miłośniczką tanecznych rypanek raczej nie zostanę, ale przyzwyczaiłam
się, że Czad jest imprezą, która lubi eksperymenty i nie boi się abstrakcyjnych
mieszanek gatunkowych. Punk i dance? Dlaczego
nie. O tym, czy takie cuda się opłacają, za chwilę.
Po
długiej nieprzespanej nocy dotarliśmy do Dębicy. Tu krótka dygresja o PKP –
super, że połączenie Gdynie-Przemyśl wróciło, ale dwa wagony na takiej trasie,
serio? W sezonie wakacyjnym? Plus błędne oznaczenia na gdańskim dworcu
(Zakopane ewidentnie nie jest Przemyślem). Temat na zupełnie inny wpis (albo
kilka), cytując pana Pawła z naszego przedziału – wesoło jest. Albo pani Basi –
obłęd i horror. Pozdrowienia dla tej uroczej pary, która dzieliła z nami trudy
podróży.
Na
pole namiotowe dostaliśmy się bez kolejki (było po 6 rano, więc może nic
dziwnego) i (tu już zaskoczenie) bez nadmiernego przeszukiwania bagaży. Panie i
Panowie Hektorowie (dla niewtajemniczonych – Hektor jest agencją ochrony,
zajmującą się bezpieczeństwem na festiwalu) w tym roku naprawdę mili i
wyluzowani. Czyżby organizatorzy wzięli sobie do serc krytykę uczestników?
Pole
namiotowe zmieniło swoje położenie. Czy to plus, czy nie, nie jestem w stanie
zdecydować. Plusem było na pewno to, że część terenu pola była bardziej
zacieniona od poprzednich, więc udało nam się wybrać przyzwoitą miejscówkę pod
płotem. Minusem była na pewno odległość do pryszniców i normalnych toalet –
znajdowały się poza obrębem pola, więc kawałeczek trzeba było przejść. Ale dało
się przeżyć, a fakt, że wciąż za 5 zł. można bez ograniczeń czasowych korzystać
z gorącego prysznica, bywa naprawdę zbawienny.
Kolejna
zmiana – nowe sceny. Piąta edycja, pięć dni, pięć scen – super idea, ale w
praktyce trochę śmiesznie to wyglądało. Trudno traktować jako scenę Silent
Disco, które nowością na Czadzie przecież nie było. Ciężko poważnie myśleć o
Scenie Akustycznej, która większość czasu stała pusta. Duża i Mała Scena bez
większych rewolucji, zaskoczeniem natomiast była dla mnie Scena Namiotowa. Też
uważam, że nie w pełni wykorzystano jej możliwości (proszę o więcej koncertów
następnym razem!), ale samo jej wykonanie – super. Open’er powinien brać
przykład, bo drewniana podłoga naprawdę wiele daje. Błoto po kostki w Gdyni w
tym roku mocno zepsuło mi kilka koncertów, a taki parkiet załatwia sprawę i
poprawia komfort.
Koniec
ogólników, czas na koncerty!
Dzień
1
Środowe
koncerty otworzyli Acid Drinkers na
małej scenie (w tym roku Monster Stage). Co można powiedzieć o ich koncercie?
Panowie niezmiennie rozwalają system, a Titus, jak to Titus… Jego bliżej nieokreślony
akcent niezmiennie mnie rozczula i nigdy nie wiem, w jakim języku mówi. Występ
był świetnym rozpoczęciem interesującego dnia.
Szybka
zmiana dekoracji i Witek Muzyk Ulicy,
który występował tego dnia jeszcze dwa razy (nie
rozumiem tego zabiegu, ale ok). Mimo niewielkiej przestrzeni pod sceną publiczność bawiła się przednio, a Witek grał, jak pięknie określił mój Braciszek – muzykę weselną dla metali. Nie, żeby jego granie miało coś wspólnego
ze sceną metalową, ale to, co działo się pod sceną, wyglądało właśnie jak takie
subkulturowe przyjęcie weselne. Super, super.
Zebrahead
– bardzo pozytywne zaskoczenie. Jeżdżąc na festiwale, uświadomiłam sobie jak
wiele istnieje takich około punkowych zespolików i żal mi ich trochę, bo ciężko
się wybić i robić w tej dziedzinie coś wyjątkowego. Zebrahead ma niesamowitą
energię, charyzmatycznych muzyków i urozmaicone brzmienie. Nie powiem, że będę
wspominała ten koncert latami, ale zapamiętam zespół jako dobry. No i motyw z
nurkowaniem w tłumie na pontonie przez jednego z muzyków… Przednia zabawa.
Gwiazda
wieczoru, czyli Nocny Kochanek.
Serio, serio. Chociaż powiem szczerze, że po tym, co działo się na ich koncercie
na Woodstocku (tylu ludzi wyśpiewujących wszystkie teksty, i tylu ludzi pod
Woodstockowi sceną w ogóle, jeszcze nie widziałam) byłam odrobinę zawiedziona.
Bo tutaj, chociaż na polu namiotowym bez przerwy ktoś śpiewał albo puszczał ich
utwory (NK jako najpopularniejsza grupa pól namiotowych lata 2017), to
frekwencja na koncercie była raczej średnia. Ale to dotyczy całego festiwalu,
więc może dlatego. Kolejny dobry koncert Nocnego Kochanka za mną, ale mam jedno
poważne zastrzeżenie. Dlaczego przestaliście grać Łatwa nie była, od kiedy kupiłam sobie koszulkę? Składam
reklamację, zwłaszcza że słyszałam kawałek na porannej próbie… Jeszcze jedna
taka akcja i przestaję przychodzić na koncerty. Słyszeliście Panowie?
Bastille popularna
grupa mająca prawdopodobnie ściągnąć tłumy fanów i zrobić wielkie show. Czy się
udało? Nie wiem, do mnie to nie trafia. Nic nie mam do zespołu,
niezobowiązująca muzyczka, można przyjść, posłuchać i… zapomnieć. Nie
dotrwaliśmy do końca, nie usłyszeliśmy największego hitu. Nie czuję żalu, będę
żyć dalej.
Dubioza
Kolektiv nam umknęła, ale dotarliśmy na Billy
Talent. A nie specjalnie się nam chciało, bo był to chłodny i deszczowy
wieczór. Ale było warto. Przyznam, że szału nie było, ale zawodu też nie. Grupa
oddaje klimat płyt na żywo, a nawet daje coś więcej, co nie zawsze jest takie
oczywiste. Zaskoczył mnie wizerunek Bena, bo pewnie nie poznałabym go przez ten
śmieszny zarost, ale ok – wszyscy się starzejemy. Były przemowy polityczne,
była próba mówienia po polsku (chociaż trochę szkoda, że szanowny wokalista
pół-Polak zna tylko trzy słowa na krzyż). Całość na plus. Cieszę się, że byłam,
ale raczej nie będę marzyć o powtórce. Chociaż płyty chętnie sobie odświeżę.
Dwa
koncerty zakończeniowe i dylemat. Anti-Flag
chciałam zobaczyć w zeszłym roku na czeskim festiwalu Rock For People, ale
koncert… przespałam. Czułam się w obowiązku zobaczyć chociaż trochę. Na innej
scenie grał Hunter, którego koncerty
zawsze dobrze wspominam… Najpierw wpadliśmy do namiotu na Anti-Flag i… nie
wytrzymaliśmy długo. Punk, punk, punk, nie żeby było to zaskoczeniem, ale
właśnie – zaskoczenia zabrakło, a tego jednak w minimalnym stopniu oczekuję od
takich zespołów. Hunter, jak to Hunter. Tym razem zmroził mnie ich występ (nie
tylko dlatego, że robiło się coraz zimniej). Ale… Atmosfera była tak gęsta, że czułam
niepokój, a może nawet lęk, co nieczęsto mi się zdarza.
Tym
akcentem skończył się dzień pierwszy i padliśmy na pyszczki w naszym namiotowym
apartamencie.
Dzień
2
Kolejny
dzień zapowiadał się dość spokojne, żeby nie powiedzieć… nudno. I faktycznie
był to dla nas dzień krótki, ale z dobrą polską obsadą. Już od rana krążyły
informacje o godzinowych zmianach koncertów, na szczęście zmianach o tyle
dobrych, że dało się zobaczyć więcej zespołów.
Kiedy Braciszek robi nam "wspólne" zdjęcie"... |
Koncerty otwierał zespół Diversity, polska grupa grająca rocka w oldschoolowym klimacie. Niby fajnie, dobrze się bawiliśmy, ale z bliżej nieokreślonych przyczyn wokalista mnie irytował. I nie chodzi o sposób śpiewania, irytował ot, tak. Czasem tak mam i tego nie przeskoczę. Ale! Grupa ma jeden cudownie charakterystyczny element – gitarzystę, który maksymalnie przykuwa uwagę, nie tyle grą, chociaż umiejętności jemu nie brakuje, a choreografią. Był niczym Angus Young z AC/DC, ciężko było oderwać wzrok, serio.
Kolejny
koncert i Czesław Śpiewa. Lubię
Czesława i jego muzykę, pierwszy raz miałam okazję, zobaczyć go na żywo.
Zaskoczył mnie ten koncert, znów, nie muzycznie, a tym, co działo się między
utworami. Mini przemowy po każdej piosence, o imigracji i emigracji,
mniejszościach i wszystkim innym, co boli Czesia. Jest patriotą, wrócił, ale
dlaczego coraz mniej osób pojawia się na koncertach? Dlaczego ma tylko jeden hit, a
większość osób i tak zapamięta go wyłącznie jako Olafa z Krainy lodu? Trochę to
było śmieszne, trochę smutne. Bo, jakby nie było, mówił samą prawdę.
Powrót
do przeszłości i Lady Pank
akustycznie. Drugi raz na Czadzie. Czego by się o nich nie mówiło, ja na ich
koncertach czuję się świetnie i bawię tak samo, także polecam wszystkim
sentymentalnym. Ponadczasowe piosenki, ciekawe wizualizacje… Wszyscy znają
teksty, więc problemy techniczne w postaci psującego się nagłośnienia, nie są
problemami. Co tam się działo… Ale więcej na ten temat może powiedzieć mój Braciszek, który nurkował w tłumie.
Nie
wiem, kto był gwiazdą wieczoru, ale załóżmy, że One Ok Rock. Pop-rockowy, japoński boys band, którego koncertu
zupełnie nie pamiętam. Bynajmniej nie dlatego, że bawiłam się tak cudownie. W
takich chwilach zawsze myślę sobie, że jestem już za stara na takie zespoliki,
ale później przypominam sobie, że wymuskani chłopcy w przyciasnych spodenkach
nigdy nie byli z mojego świata. Były piski, był szał, więc chyba sprostali
oczekiwaniom fanów. Ja nie będę się zagłębiała w ich twórczość.
Koncert, na który czekałam i którego się obawiałam. Uwielbiam osobowość Chylińskiej, mam ogromny sentyment do
płyt O.N.A. i czasów, w których ich słuchałam, ale… Wiadomo, że to, co robi
teraz, nijak się ma do jej muzycznej przeszłości. I całkowicie to rozumiem, bo
po obejrzeniu dziesiątek wywiadów i śledzeniu wokalistki wiele lat, mam
poczucie, że nigdy nie chciała grać ciężkiej muzyki. Tak, z różnych przyczyn,
wyszło. Album Forever Child zupełnie
do mnie nie trafił, nie mówię, że jest zły, ale miks dubstepu, gitar i
krzyczących wokali to zupełnie nie mój klimat, więc nie miałam pojęcia, czego
spodziewać się na żywo.
Zaczęło
się specyficznie, bo właśnie od tych nowych utworów. Niektórzy się bawili, ale
większość rozglądała się skonsternowana. Po kilku piosenkach wokalistka
rozpoczęła część hitowo-wspominkową. Muzyka, muzyką, ale komentarze między
piosenkami… Dystans i poczucie humoru, chociaż właściwie sama prawda. To piosenka o chłopaku, który nie chciał ze
mną chodzić w liceum, mam nadzieję, że masz brzydką żonę [chwila namysłu] brzydszą ode mnie oczywiście. Takich
smaczków było mnóstwo, można było się pośmiać, wzruszyć. O koncercie i samej
Chylińskiej pewnie mogłabym stworzyć osobny wpis, może kiedyś. Bardzo lubię jej
osobowość i wokal, ale mimo tego, że ma męża, trójkę dzieci i stabilne życie,
wciąż odbieram ją jako pogubioną osobę… Tak czy inaczej – love, love
imienniczko.
Dosłownie
chwilka na koncercie (czy to dobre słowo?) Kshmr.
Chciałam dać szansę EDM, chciałam bardzo. Ale nic na siłę, nie da się lubić
wszystkiego, a dowiedziałam się, że w moim ewentualnym piekle będzie grane nie
tylko disco polo. Tym samym odpuściliśmy występy artystów takich jak Steve Aoki
i Brooks. Chciałabym powiedzieć, że żałuję, ale nie. Z namiotu słyszałam aż
nadto.
Wybitnie
polski dzień zakończył się koncertem Armii.
Zaskakująco pełny namiot, zaskakująco wielu zwolenników. Mocne brzmienie,
wyrazisty przekaz, po prostu dobre granie. Polecam.
Relacja
się rozrasta, więc resztę możecie przeczytać w części drugiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz