16:18

Kulturalne podsumowanie roku 2015


Większość pewnie zapomniała już, że coś się zaczęło, coś skończyło. Bo czy naprawdę zmiana kalendarza cokolwiek zmienia? Cykl życia toczy się dalej, ale cezury są przydatne. 2016 nie zaczął się tak dobrze, jak wydawało mi się na początku, ale ma jeszcze 11 miesięcy na poprawę. A teraz… późno, bo późno, przybywam z podsumowaniem poprzedniego roku.





TEATR

Podtrzymując zeszłoroczny zwyczaj, zaczynam od teatru. Chyba dlatego, że wciąż cierpię na teatralne niedobory. Na zmiany w tej dziedzinie nie za bardzo mogę liczyć w najbliższych miesiącach, ale zobaczymy.                                                                                                                                                 
Pierwszym spektaklem, który zapadł mi w pamięć jest W progu, czyli tajemnica zaniechanych spodni. To monodram Teatru Ateneum w Warszawie, który widziałam w ramach festiwalu Dwa Teatry w Gdyni. Marian Opania wypadł w nim rewelacyjnie, oprócz tego, że jest świetnym aktorem, to wydaje się człowiekiem stworzonym do opowiadania historii. Świetnie się go słucha.

Spore wrażenie zrobił na mnie również Murzyn Warszawski – tegoroczna premiera Teatru Wybrzeże. Dziwi mnie, że o spektaklu pojawiło się tak wiele negatywnych opinii. Ja akurat widziałam jego premierę na pruszczańskiej Faktorii i chociaż nie jest to może najwygodniejsze miejsce do oglądania ponad dwugodzinnej sztuki, nie dłużyło mi się ani trochę. Publiczność też wydawała się dobrze bawić. To spektakl zabawny, ale o gorzkim wydźwięku. Ma w sobie wiele prawdy.

FILM

W 2015 z filmami też byłam trochę na bakier. Niby coś tam oglądałam, ale filmy obowiązkowe na zajęcia zabijały mój zapał do bycia na bieżąco z nowościami. Tak, były Oscary, latem Sopot Film Festiwal, ale poza tym… bez większych fajerwerków. Miałabym problem, żeby napisać tutaj coś sensownego, gdyby nie animacje.

Tak się jakoś dziwnie składa, że filmy animowane bardziej trafiają do mojej emocjonalności i częściej dają do myślenia, niż kino aktorskie.

Może ostatni film o Minionkach nie był wybitny, jednak funkcję rozrywkową spełniał doskonale. W głowie się nie mieści oryginalna, wzruszająca i skłaniająca do refleksji propozycja od studia Pixar. Cudowny Mały Książę, czyli pozycja obowiązkowa dla wszystkich rodziców, którzy zbyt wiele wymagają od swoich dzieci (coś czuję, że akurat do tej grupy film nie dotarł). Każdy z tych filmów w ten czy inny sposób do mnie trafił, jednak największe wrażenie zrobiło na mnie coś z trochę innej bajki. Sekrety Morza oczarowały mnie całkowicie.

Film ten pojawił się wśród zeszłorocznych nominacji oscarowych, jednak obejrzałam go dużo później. Zresztą jego wygrana byłaby całkowicie zaskakująca, bo to produkcja sprawiająca wrażenie antykomercyjnej.




Sekrety Morza czarują historią, estetyką rysunków i atmosferą. To opowieść oparta na mitach irlandzkich, którą trudno porównać z czymkolwiek innym. Bardzo mnie ciekawi jak film odebrały dzieci, bo przez powolne tempo rozwoju akcji  i wieloznaczny wydźwięk całości, seans może sprawić trudności w odbiorze dorosłym, a co dopiero najmłodszym. Nie jest to więc film dla każdego, to coś dla tych, którzy lubią kino nieoczywiste w wyjątkowej oprawie. Swoją drogą, w tym roku zacznę chyba robić eksperymenty filmowe na dzieciach. Tylko muszę najpierw jakieś skądś pożyczyć.

GRY

Kto śledzi mój blog, tego nie zaskoczy fakt, że grą 2015 roku jest dla mnie Life is Strange. Nie sądziłam, że to możliwe, ale to nie jest zwykła gra – ta fabuła zostawia piętno na graczu. Bardzo często wracam do niej myślami. Równie często wydaje mi się, że moja rzeczywistość jest częścią tej fabuły. Polecałam i będę polecać, warto znaleźć się na chwilę w jej świecie.

Wyróżnię też (w sumie bardziej gierkę, niż grę) A Good Snowman is Hard to Build. Tak, dobrze się Wam wydaje – to symulator lepienia bałwana. Idealna sprawa dla wszystkich, którym brakuje w tym sezonie zimy (mi bardzo!). Gierkę dostałam na święta od mojego braciszka, co było zaskakującym prezentem. Jej największą wadą jest ograniczenie – bałwanów do ulepienia powinno być zdecydowanie więcej. Rozgrywkę można też obejrzeć . Szczególnie polecam gameplay Kaftana (przeuroczy youtuber!).




KSIĄŻKI

Może miniony rok był mało filmowy, za to nowości książkowe śledziłam, jak chyba nigdy przedtem. Czy Polacy czytają za mało, tego nie wiem, ale mam wrażenie, że w pewnym sensie książki robią się modne. Wystarczy popatrzeć na rosnącą liczbę książkowych kanałów youtube. Może nie jest to jeszcze sport narodowy, ale tematyka książek jest tak różnorodna, że każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Wracając do meritum – śledzić śledziłam, nowości na moich półkach pojawiło się sporo i niestety ciągle chciałabym więcej. W końcu kiedyś trzeba zacząć realizować marzenia z dzieciństwa o biblioteczce, niczym w Pięknej i Bestii, nie?

Z literatury obcojęzycznej, najbardziej utkwi mi w pamięci Światło, którego nie widać, o którym pisałam niedawno. Wydawało mi się, że to książka łatwa do przeczytania i wciągająca, ale trafiam na coraz więcej opinii osób, które przez nią nie przebrnęły. Nie wiem z czego wynika ta niechęć, ale to książka, której warto dać szansę.

Moim polskim typem jest Najgorszy człowiek na świecie Małgorzaty Halber. Nie wyobrażacie sobie jak wiele razy zabierałam się do napisania o niej. Do dziś nie potrafię. Sięgnęłam po nią ze względu na Gosię, którą dobrze wspominam z czasów, kiedy w polskiej telewizji istniało coś takiego jak kanały muzyczne (nie oszukujmy się – polska Viva i Mtv od dawna nie mają nic wspólnego z muzyką). Gośka jako jedyna nie tworzyła wokół siebie otoczki w stylu „patrzcie jaka jestem fajna, przyszłam się tu wybić”. Była normalna, co bardzo cenię, szczególnie u rozpoznawalnych osób. Miała też sporo wiedzy i muzycznej pasji. Później słuch o niej zaginął, kiedyś trafiłam na wzmiankę o jej zespole, potem znowu długo nic, aż tu nagle książka.




Było mi przykro, kiedy widziałam pseudo opinie, że to kolejna celebrytka, próbująca się wybić kontrowersyjnym tematem. Takie głosy, to trochę strzał w kolano, bo Gosia celebrytką nigdy nie była, a jej pierwsze literackie dziecko wcale nie jest kolejną książką o alkoholizmie. Owszem, jest to motyw przewijający się przez całą powieść, ale uznanie, że Najgorszy człowiek na świecie to historia o piciu, jest strasznie płytkie.

Myślę, że ta powieść będzie dla każdego trochę o czymś innym. Dla mnie opowiada o ponadprzeciętnie wrażliwej osobie, która przez presję bycia fajną” wpadła w pułapkę nałogu. Na pewno nie wszystkim się spodoba, ja nie mogłam się od niej oderwać. Świetnie się ją czyta, ale dotyka tak wiele kwestii, że może wymęczyć psychicznie. Mnie nieźle zmaltretowała, ale w pozytywnym sensie. Odebrałam ją bardzo osobiście i wiem, że jeszcze nie raz ją przeczytam. Żałuję tylko, że nie udało mi się dotrzeć na spotkanie autorskie w Sopocie.

MUZYKA

Na koniec mój ulubiony temat. Niewiele nowości płytowych wstrząsnęło w 2015 roku moim światem, ale… przecież ich nie przemilczę.

Zacznę od tego, co najważniejsze – to płyta, która towarzyszyła mi cały rok i o której wspominałam tutaj. Dziś myślę, że Dzieciom to najlepsza płyta w dorobku Lao Che. Po usłyszeniu materiału na żywo, byłam pod jeszcze większym wrażeniem. Zespół dał świetny koncert na Faktorii w Pruszczu, najlepszy z czterech, w których uczestniczyłam.  




Love, Fear And The Time Machine Riverside. Ciągle poznaję ten zespół, nie jest to muzyka do słuchania ot, tak.  Nie wiem czy istnieje inna polska grupa, który gra tak oryginalnie i światowo. Warto śledzić co robią, bo tego, że będą robić muzyczne zamieszanie, jestem całkowicie pewna.

Coś z zupełnie innej bajki, czyli Umowa o dzieło Taco Hemingwaya. Trochę czasu minęło, zanim się do niego przekonałam (na słuchanie byłam skazana, bo Michał bez przerwy go puszczał). A tak całkiem serio, Taco zapoczątkował coś zupełnie innego, niż prezentuje stereotypowy polski raper. Nie pisze o biedzie i osiedlowych potyczkach, a o obserwacjach podczas podróży metrem, zakupach w Piotrze i Pawle, a także zdrowym trybie życia. Bardzo to teraz upraszczam, ale Taco jest hipsterem i dobrze mu z tym. Poza tym, to mój kolega po fachu – fajnie widzieć, jak kulturoznawcy odnoszą sukcesy.  




Annoyance and Disappointment Dawida Podsiadło. Nawiązując do pierwszego singla z płyty, mogę spokojnie stwierdzić, że Dawid idzie w dobrą stronę. Co prawda singiel z resztą płyty ma niewiele wspólnego, ale zdecydowanie jest ona warta słuchania. O wiele bardziej dojrzała od debiutu, ciekawsza instrumentalnie i tekstowo. A do tego pięknie wydana – teksty piosenek są wydrukowane na pojedynczych karteczkach, a każda opatrzona jest odpowiednim obrazkiem. Poza tym Dawid ma u mnie dodatkowy plus, za to, że był na koncercie Foo Fighters, po którym przypadkiem na niego wpadłam. Zabawna sytuacja.

Muszę jeszcze wspomnieć o Bumerangu Korteza – warto śledzić jego twórczość, bo tworzy niesamowicie klimatyczne utwory (wiem, nie ocenia się po pozorach, ale jego fizyczność i wrażliwość tworzą niezły kontrast). Drugi, interesujący album Mjut 9 także jest wart uwagi. Dzięki Karolajno, że namówiłaś mnie na ich koncert (swoją drogą chyba najbardziej specyficzny w moim życiu – tak dziwnej publiczności jeszcze nie widziałam).

Najważniejszym wydawnictwem zagranicznym jest dla mnie powrót Electric Light Orchestra, a raczej Jeffa Lynna, który pierwszy raz od lat nagrał coś pod szyldem grupy. Nie jest tajemnicą, że ELO to Lynne, a Lynne to ELO, spory o nazwę nie mają więc większego sensu. Alone In the Universe nawiązuje do wszystkiego, co w muzyce ELO najlepsze. Gdyby ktoś posłuchał tej płyty nie mając pojęcia kiedy powstała, na pewno nie stawiałby na twórczość ostatnich lat. Dzięki niej można przenieść się w czasie o jakieś 50 lat wstecz. Lynne nie udaje, że jest młody, nie podąża za trendami – tworzy, tak, jak czuje i za to go uwielbiam.




Hand. Cannot. Erase. Stevena Wilsona. Brakuje mi słów, żeby opisać ten album. Jest hipnotyczny. Pierwszy raz słuchałam go nie mając żadnych oczekiwań, byłam odrobinę sceptyczna, jednak zachwycił mnie od razu. Wilson wie co robi. Jeśli nie słuchaliście, to posłuchajcie. Warto.

Faith No More i Sol Invictus. To nie jest wybitny album tego zespołu. Wątpię, że znajdzie się w zestawieniach podsumowujących ich największe dokonania. Nie zmienia, to faktu, że Faith No More, to wciąż Faith No More. Zawsze będzie to dla mnie zespół bardzo ważny. Ostatni album jest solidy, dobry, ale bez fajerwerków.  

Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o Placebo. Zarejestrowali swój koncert Unplugged. Bardzo ciekawie dobrali utwory i pozytywnie zaskoczyli realizacją całości. Nie miałam jeszcze okazji zobaczyć wersji  wizualnej, ale audio brzmi naprawdę bardzo dobrze.

W zestawieniu musi się znaleźć Bad Magic Motörhead. Lemmy odszedł niespodziewanie, z dnia na dzień. Chociaż sam nie miał świadomości jak bardzo z nim źle, mam poczucie, że takie odejście było bardzo w jego stylu. Oglądałam relację z pogrzebowych przemówień, nastawiałam się, że wyłączę po paru minutach, ale… cholera, dziwnie mi o tym pisać, ale świetnie się to oglądało. Płakałam, śmiałam się, jego bliscy zafundowali mi mnóstwo niespodziewanych emocji. Myślę, że Bad Magic to świetna płyta, oddająca ducha Motörhead.




Co jeszcze? Drones Muse, mam wrażenie, że chociaż to bardzo dobra płyta, przeszła jakoś bez echa. How Big, How Blue, How Beautiful Florance and The Machnie – intrygujący album, chociaż z Flo wciąż mam problem (więcej o problematycznych zespołach niebawem na blogu). Idealny na jesienno-zimowe wieczory Rattle That Lock Davida Gilmoura. Kawał dobrej orientalnej roboty, czyli Blur i The Magic Whip. Mocny powrót The Dead Weather Dodge and Burn. Jak zawsze bardzo klimatyczny Jose Gonzalez i Vestiges & Claws (bardzo chcę znów zobaczyć jego występ na żywo). Cudownie nastrojowy album Parlour Tricks Alcoa, który towarzyszył mi wiele wieczorów (dzięki Martin za polecenie). No i wiele innych płyt, które pomijam, bo dobrej muzyki powstało ostanio naprawdę bardzo dużo. 

Jeszcze jedno zdanie o EP Saint Cecylia Foo Fighters. Błagam, wydajcie to fizycznie, bo nie mogę znieść myśli, że mam te kilka cudownych piosenek wyłącznie na dysku. Widziałam, że będzie winyl, ale ej – chcę CD.


To był naprawdę bardzo dobry rok. Zaczynając ten wpis myślałam, że będzie tego zdecydowanie mniej, a mogłabym pisać dalej… Nie wspomniałam o koncertach, ale prawie wszystko można przeczytać na blogu. Opener i Woodstock były niezłe, ale do mojej prywatnej historii muzycznych cudów przejdą Czad Festiwal i przecudowny koncert Foo Fighters, którym wciąż żyję.

Chciałabym, żeby 2016 przyniósł mi i Wam wszystkim mnóstwo dobrych, kulturalnych przeżyć. Już w tym momencie wiem, że będzie z czego wybierać i mam bardzo wiele koncertowych dylematów. Ale żeby tylko takie w życiu były…

Dawajcie znać w komentarzach, co dla Was było najważniejsze w 2015. 

Zostań ze mną na dłużej :)




1 komentarz:

  1. Dla mnie płytą roku jest Badlands, Halsey. Może to i pop, ale teksty są świetne, a muzyka idealnie oddaje psychiczne stany wokalistki (i moje też). Z HBHBHB również miałam problem. Do albumu przekonałam się dopiero po koncercie.

    Jeśli chodzi o teatr, wygrywa Idiota w wykonaniu Teatru Soho. Najlepszy spektakl, jaki miałam zaszczyt oglądać. Gra aktorska była na tak wysokim poziomie, że mogłabym godzinami składać im pokłony. Ledwo wyszłam z sali, bo miałam nogi z waty, a ręce mi się trzęsły.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger