Większość pewnie
zapomniała już, że coś się zaczęło, coś skończyło. Bo czy naprawdę zmiana
kalendarza cokolwiek zmienia? Cykl życia toczy się dalej, ale cezury są
przydatne. 2016 nie zaczął się tak dobrze, jak wydawało mi się na początku, ale
ma jeszcze 11 miesięcy na poprawę. A teraz… późno, bo późno, przybywam z
podsumowaniem poprzedniego roku.
TEATR
Podtrzymując
zeszłoroczny zwyczaj, zaczynam od teatru. Chyba dlatego, że wciąż cierpię na
teatralne niedobory. Na zmiany w tej dziedzinie nie za bardzo mogę liczyć w
najbliższych miesiącach, ale zobaczymy.
Pierwszym spektaklem,
który zapadł mi w pamięć jest W progu,
czyli tajemnica zaniechanych spodni. To monodram Teatru Ateneum w
Warszawie, który widziałam w ramach festiwalu Dwa Teatry w Gdyni. Marian Opania
wypadł w nim rewelacyjnie, oprócz tego, że jest świetnym aktorem, to wydaje się
człowiekiem stworzonym do opowiadania historii. Świetnie się go słucha.
Spore wrażenie zrobił
na mnie również Murzyn Warszawski –
tegoroczna premiera Teatru Wybrzeże. Dziwi mnie, że o spektaklu pojawiło się
tak wiele negatywnych opinii. Ja akurat widziałam jego premierę na
pruszczańskiej Faktorii i chociaż nie jest to może najwygodniejsze miejsce do oglądania
ponad dwugodzinnej sztuki, nie dłużyło mi się ani trochę. Publiczność też
wydawała się dobrze bawić. To spektakl zabawny, ale o gorzkim wydźwięku. Ma w
sobie wiele prawdy.
FILM
W 2015 z filmami też
byłam trochę na bakier. Niby coś tam oglądałam, ale filmy obowiązkowe na
zajęcia zabijały mój zapał do bycia na bieżąco z nowościami. Tak, były Oscary,
latem Sopot Film Festiwal, ale poza tym… bez większych fajerwerków. Miałabym
problem, żeby napisać tutaj coś sensownego, gdyby nie animacje.
Tak się jakoś dziwnie
składa, że filmy animowane bardziej trafiają do mojej emocjonalności i częściej
dają do myślenia, niż kino aktorskie.
Może ostatni film o
Minionkach nie był wybitny, jednak funkcję rozrywkową spełniał doskonale. W głowie się nie mieści oryginalna,
wzruszająca i skłaniająca do refleksji propozycja od studia Pixar. Cudowny Mały Książę, czyli pozycja obowiązkowa dla wszystkich rodziców, którzy zbyt wiele
wymagają od swoich dzieci (coś czuję, że akurat do tej grupy film nie dotarł).
Każdy z tych filmów w ten czy inny sposób do mnie trafił, jednak największe
wrażenie zrobiło na mnie coś z trochę innej bajki. Sekrety Morza oczarowały mnie całkowicie.
Film ten pojawił się wśród zeszłorocznych nominacji oscarowych, jednak obejrzałam go dużo później. Zresztą jego wygrana byłaby całkowicie zaskakująca, bo to produkcja sprawiająca
wrażenie antykomercyjnej.
Sekrety
Morza czarują historią, estetyką rysunków i atmosferą. To
opowieść oparta na mitach irlandzkich, którą trudno porównać z czymkolwiek
innym. Bardzo mnie ciekawi jak film odebrały dzieci, bo przez powolne tempo rozwoju
akcji i wieloznaczny wydźwięk całości,
seans może sprawić trudności w odbiorze dorosłym, a co dopiero najmłodszym. Nie
jest to więc film dla każdego, to coś dla tych, którzy lubią kino nieoczywiste
w wyjątkowej oprawie. Swoją drogą, w tym roku zacznę chyba robić eksperymenty
filmowe na dzieciach. Tylko muszę najpierw jakieś skądś pożyczyć.
GRY
Kto śledzi mój blog,
tego nie zaskoczy fakt, że grą 2015 roku jest dla mnie Life is Strange. Nie sądziłam, że to możliwe, ale to nie jest
zwykła gra – ta fabuła zostawia piętno na graczu. Bardzo często wracam do niej
myślami. Równie często wydaje mi się, że moja rzeczywistość jest częścią tej
fabuły. Polecałam i będę polecać, warto znaleźć się na chwilę w jej świecie.
Wyróżnię też (w sumie
bardziej gierkę, niż grę) A Good Snowman
is Hard to Build. Tak, dobrze się Wam wydaje – to symulator lepienia
bałwana. Idealna sprawa dla wszystkich, którym brakuje w tym sezonie zimy (mi
bardzo!). Gierkę dostałam na święta od mojego braciszka, co było zaskakującym
prezentem. Jej największą wadą jest ograniczenie – bałwanów do ulepienia
powinno być zdecydowanie więcej. Rozgrywkę można też obejrzeć . Szczególnie
polecam gameplay Kaftana (przeuroczy youtuber!).
KSIĄŻKI
Może miniony rok był
mało filmowy, za to nowości książkowe śledziłam, jak chyba nigdy przedtem. Czy
Polacy czytają za mało, tego nie wiem, ale mam wrażenie, że w pewnym sensie
książki robią się modne. Wystarczy popatrzeć na rosnącą liczbę książkowych
kanałów youtube. Może nie jest to
jeszcze sport narodowy, ale tematyka książek jest tak różnorodna, że każdy
powinien znaleźć coś dla siebie.
Wracając do meritum –
śledzić śledziłam, nowości na moich półkach pojawiło się sporo i niestety
ciągle chciałabym więcej. W końcu kiedyś trzeba zacząć realizować marzenia z
dzieciństwa o biblioteczce, niczym w Pięknej
i Bestii, nie?
Z literatury
obcojęzycznej, najbardziej utkwi mi w pamięci Światło, którego nie widać, o którym pisałam niedawno. Wydawało mi
się, że to książka łatwa do przeczytania i wciągająca, ale trafiam na coraz
więcej opinii osób, które przez nią nie przebrnęły. Nie wiem z czego wynika ta
niechęć, ale to książka, której warto dać szansę.
Moim polskim typem jest
Najgorszy człowiek na świecie
Małgorzaty Halber. Nie wyobrażacie sobie jak wiele razy zabierałam się do
napisania o niej. Do dziś nie potrafię. Sięgnęłam po nią ze względu na Gosię,
którą dobrze wspominam z czasów, kiedy w polskiej telewizji istniało coś
takiego jak kanały muzyczne (nie oszukujmy się – polska Viva i Mtv od dawna nie
mają nic wspólnego z muzyką). Gośka jako jedyna nie tworzyła wokół siebie
otoczki w stylu „patrzcie jaka jestem fajna, przyszłam się tu wybić”. Była normalna,
co bardzo cenię, szczególnie u rozpoznawalnych osób. Miała też sporo wiedzy i
muzycznej pasji. Później słuch o niej zaginął, kiedyś trafiłam na wzmiankę o
jej zespole, potem znowu długo nic, aż tu nagle książka.
Było mi przykro, kiedy
widziałam pseudo opinie, że to kolejna celebrytka, próbująca się wybić
kontrowersyjnym tematem. Takie głosy, to trochę strzał w kolano, bo Gosia
celebrytką nigdy nie była, a jej pierwsze literackie dziecko wcale nie jest
kolejną książką o alkoholizmie. Owszem, jest to motyw przewijający się przez
całą powieść, ale uznanie, że Najgorszy
człowiek na świecie to historia o piciu, jest strasznie płytkie.
Myślę, że ta powieść
będzie dla każdego trochę o czymś innym. Dla mnie opowiada o ponadprzeciętnie
wrażliwej osobie, która przez presję bycia „fajną” wpadła w pułapkę nałogu. Na
pewno nie wszystkim się spodoba, ja nie mogłam się od niej oderwać. Świetnie
się ją czyta, ale dotyka tak wiele kwestii, że może wymęczyć psychicznie. Mnie
nieźle zmaltretowała, ale w pozytywnym sensie. Odebrałam ją bardzo osobiście i
wiem, że jeszcze nie raz ją przeczytam. Żałuję tylko, że nie udało mi się
dotrzeć na spotkanie autorskie w Sopocie.
MUZYKA
Na koniec mój ulubiony
temat. Niewiele nowości płytowych wstrząsnęło w 2015 roku moim światem, ale…
przecież ich nie przemilczę.
Zacznę od tego, co
najważniejsze – to płyta, która towarzyszyła mi cały rok i o której wspominałam
tutaj. Dziś myślę, że Dzieciom to
najlepsza płyta w dorobku Lao Che. Po usłyszeniu materiału na żywo, byłam pod
jeszcze większym wrażeniem. Zespół dał świetny koncert na Faktorii w Pruszczu,
najlepszy z czterech, w których uczestniczyłam.
Love,
Fear And The Time Machine Riverside. Ciągle poznaję ten
zespół, nie jest to muzyka do słuchania ot, tak. Nie wiem czy istnieje inna polska grupa, który gra
tak oryginalnie i światowo. Warto śledzić co robią, bo tego, że będą robić
muzyczne zamieszanie, jestem całkowicie pewna.
Coś z zupełnie innej
bajki, czyli Umowa o dzieło Taco
Hemingwaya. Trochę czasu minęło, zanim się do niego przekonałam (na słuchanie
byłam skazana, bo Michał bez przerwy go puszczał). A tak całkiem serio, Taco
zapoczątkował coś zupełnie innego, niż prezentuje stereotypowy polski raper.
Nie pisze o biedzie i osiedlowych potyczkach, a o obserwacjach podczas podróży
metrem, zakupach w Piotrze i Pawle, a także zdrowym trybie życia. Bardzo to
teraz upraszczam, ale Taco jest hipsterem i dobrze mu z tym. Poza tym, to mój
kolega po fachu – fajnie widzieć, jak kulturoznawcy odnoszą sukcesy.
Annoyance
and Disappointment Dawida Podsiadło. Nawiązując do
pierwszego singla z płyty, mogę spokojnie stwierdzić, że Dawid idzie w dobrą
stronę. Co prawda singiel z resztą płyty ma niewiele wspólnego, ale
zdecydowanie jest ona warta słuchania. O wiele bardziej dojrzała od debiutu,
ciekawsza instrumentalnie i tekstowo. A do tego pięknie wydana – teksty
piosenek są wydrukowane na pojedynczych karteczkach, a każda opatrzona jest
odpowiednim obrazkiem. Poza tym Dawid ma u mnie dodatkowy plus, za to, że był
na koncercie Foo Fighters, po którym przypadkiem na niego wpadłam. Zabawna
sytuacja.
Muszę jeszcze wspomnieć
o Bumerangu Korteza – warto śledzić
jego twórczość, bo tworzy niesamowicie klimatyczne utwory (wiem, nie ocenia się
po pozorach, ale jego fizyczność i wrażliwość tworzą niezły kontrast). Drugi,
interesujący album Mjut 9 także jest
wart uwagi. Dzięki Karolajno, że namówiłaś mnie na ich koncert (swoją drogą
chyba najbardziej specyficzny w moim życiu – tak dziwnej publiczności jeszcze
nie widziałam).
Najważniejszym
wydawnictwem zagranicznym jest dla mnie powrót Electric Light Orchestra, a
raczej Jeffa Lynna, który pierwszy raz od lat nagrał coś pod szyldem grupy. Nie
jest tajemnicą, że ELO to Lynne, a Lynne to ELO, spory o nazwę nie mają więc
większego sensu. Alone In the Universe
nawiązuje do wszystkiego, co w muzyce ELO najlepsze. Gdyby ktoś posłuchał tej płyty
nie mając pojęcia kiedy powstała, na pewno nie stawiałby na twórczość ostatnich
lat. Dzięki niej można przenieść się w czasie o jakieś 50 lat wstecz. Lynne nie udaje,
że jest młody, nie podąża za trendami – tworzy, tak, jak czuje i za to go
uwielbiam.
Hand.
Cannot. Erase. Stevena Wilsona. Brakuje mi słów, żeby
opisać ten album. Jest hipnotyczny. Pierwszy raz słuchałam go nie mając żadnych
oczekiwań, byłam odrobinę sceptyczna, jednak zachwycił mnie od razu. Wilson wie
co robi. Jeśli nie słuchaliście, to posłuchajcie. Warto.
Faith No More i Sol Invictus. To nie jest wybitny album
tego zespołu. Wątpię, że znajdzie się w zestawieniach podsumowujących ich
największe dokonania. Nie zmienia, to faktu, że Faith No More, to wciąż Faith
No More. Zawsze będzie to dla mnie zespół bardzo ważny. Ostatni album jest
solidy, dobry, ale bez fajerwerków.
Nie byłabym sobą,
gdybym nie wspomniała o Placebo. Zarejestrowali swój koncert Unplugged. Bardzo
ciekawie dobrali utwory i pozytywnie zaskoczyli realizacją całości. Nie miałam
jeszcze okazji zobaczyć wersji wizualnej,
ale audio brzmi naprawdę bardzo dobrze.
W zestawieniu musi się
znaleźć Bad Magic Motörhead. Lemmy
odszedł niespodziewanie, z dnia na dzień. Chociaż sam nie miał świadomości jak
bardzo z nim źle, mam poczucie, że takie odejście było bardzo w jego stylu. Oglądałam
relację z pogrzebowych przemówień, nastawiałam się, że wyłączę po paru
minutach, ale… cholera, dziwnie mi o tym pisać, ale świetnie się to oglądało.
Płakałam, śmiałam się, jego bliscy zafundowali mi mnóstwo niespodziewanych
emocji. Myślę, że Bad Magic to
świetna płyta, oddająca ducha Motörhead.
Co jeszcze? Drones Muse, mam wrażenie, że chociaż to
bardzo dobra płyta, przeszła jakoś bez echa. How Big, How Blue, How Beautiful Florance and The Machnie –
intrygujący album, chociaż z Flo wciąż mam problem (więcej o problematycznych
zespołach niebawem na blogu). Idealny na jesienno-zimowe wieczory Rattle That Lock Davida Gilmoura. Kawał
dobrej orientalnej roboty, czyli Blur i The
Magic Whip. Mocny powrót The Dead Weather Dodge and Burn. Jak zawsze bardzo klimatyczny Jose Gonzalez i Vestiges & Claws (bardzo chcę znów
zobaczyć jego występ na żywo). Cudownie nastrojowy album Parlour Tricks Alcoa, który towarzyszył mi wiele wieczorów (dzięki
Martin za polecenie). No i wiele innych płyt, które pomijam, bo dobrej muzyki powstało ostanio naprawdę bardzo dużo.
Jeszcze jedno zdanie o
EP Saint Cecylia Foo Fighters. Błagam, wydajcie to fizycznie, bo nie mogę
znieść myśli, że mam te kilka cudownych piosenek wyłącznie na dysku. Widziałam,
że będzie winyl, ale ej – chcę CD.
To był naprawdę bardzo
dobry rok. Zaczynając ten wpis myślałam, że będzie tego zdecydowanie mniej, a
mogłabym pisać dalej… Nie wspomniałam o koncertach, ale prawie wszystko można
przeczytać na blogu. Opener i Woodstock były niezłe, ale do mojej prywatnej
historii muzycznych cudów przejdą Czad Festiwal i przecudowny koncert Foo Fighters, którym wciąż żyję.
Chciałabym, żeby 2016
przyniósł mi i Wam wszystkim mnóstwo dobrych, kulturalnych przeżyć. Już w tym
momencie wiem, że będzie z czego wybierać i mam bardzo wiele koncertowych
dylematów. Ale żeby tylko takie w życiu były…
Dawajcie znać w
komentarzach, co dla Was było najważniejsze w 2015.
Dla mnie płytą roku jest Badlands, Halsey. Może to i pop, ale teksty są świetne, a muzyka idealnie oddaje psychiczne stany wokalistki (i moje też). Z HBHBHB również miałam problem. Do albumu przekonałam się dopiero po koncercie.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o teatr, wygrywa Idiota w wykonaniu Teatru Soho. Najlepszy spektakl, jaki miałam zaszczyt oglądać. Gra aktorska była na tak wysokim poziomie, że mogłabym godzinami składać im pokłony. Ledwo wyszłam z sali, bo miałam nogi z waty, a ręce mi się trzęsły.