Witajcie w nowym roku.
2016 zaczął się dla mnie spokojnie i pozytywnie, chociaż nie chce mi się nic.
No i ciągle walczę z problemi ze zdrowiem. Długie wieczory i poświąteczny klimat
rozleniwiają jeszcze bardziej, dlatego fajnie coś poczytać. Coś dobrego.
Słyszeliście o książce Światło, którego nie widać? Jeśli nie,
to pewnie niedługo usłyszycie, bo w internecie co chwilę pojawiają się o niej
jakieś wzmianki. Została wyróżniona Nagrodą Pulitzera, a jej akcja osadzona
jest w czasach wojny, co samo w sobie zwiastuje popularność. U mnie dla odmiany
wywołuje to sceptycyzm.
Nagrody literackie,
zwłaszcza te wręczane przez książkowych ‘znawców’ najczęściej uruchamiają u
mnie lampkę ostrzegawczą. Jeśli coś wybiera komisja do zadań specjalnych, mam
wątpliwości, że wielkie, nagrodzone dzieło przeznaczone jest dla normalnych
ludzi.
Co do kontekstu
historycznego… Tu akurat szkoła skutecznie umacniała moje uprzedzenie do
historii. Lekcje historii nigdy nie były interesującym zapoznawaniem się z kolejnymi
wydarzeniami, a wkuwaniem ciągów dat i nazwisk, które rzadko kiedy kojarzyły mi
się z czymś autentycznym. Mimo uprzedzeń przełamuję się – oglądam filmy z
takimi motywami, no i czytam książki powiązane z historią. Do grona moich
ulubionych dołączyły pomysłowy Przypadek
Adolfa H., oryginalna Złodziejka
książek, a teraz także Światło,
którego nie widać. Dobrze, że wyleczyłam się ze szkolnych urazów.
Powiem Wam, że nie wiem
jak to się stało, że sięgnęłam akurat po tę książkę. To był impuls, czułam, że
muszę ją przeczytać i po prostu to zrobiłam. Jak się okazało, była to nie
tylko jedna z najlepszych książek, które przeczytałam w zeszłym roku, ale w
ostatnich latach w ogóle.
Głównymi bohaterami
powieści są francuska, niewidoma dziewczynka Marie-Laurie i Werner – chłopiec
mieszkający w domu dziecka, który ze względu na swoje niemieckie pochodzenie,
zostaje powołany do armii. Historia ta jest osadzona w czasach Drugiej Wojny
Światowej. To właściwie wszystko, co musicie wiedzieć o akcji, szkoda sobie
psuć przyjemność czytaniem streszczeń.
Autor opisuje
zdarzenia, tak po prostu. Najważniejsze są przeżycia głównych bohaterów, to jak
się zmieniają i jak przebiega ich dorastanie w tych najtrudniejszych z
możliwych czasach. A to, że jedno z bohaterów jest pozbawione wzroku, nie
znaczy wcale, że jest tym, które dostrzega mniej.
To, co oprócz ciekawie
skonstruowanej fabuły może zachwycać w książce, to styl autora. Chociaż
opowiada o trudnych sprawach, robi to w niesamowicie lekki sposób. Może to
zasługa tego, że pisał tę książkę przez 10 lat?
Dooer podzielił powieść
na krótkie rozdziały, używał także prostych zdań. Ułatwia to czytanie i
sprawia, że chociaż pozycja ma ponad 600 stron, kompletnie nie odczuwa się tej
objętości.
Światło,
którego nie widać jest książką mądrą i piękną. Najbardziej
ujęło mnie w niej to, że chociaż nie jest pisaniną skierowaną do mas, ma szansę
trafić do każdego. Nie wiem czy kiedykolwiek czytałam coś, co byłoby
równocześnie tak dobre i tak przystępne. Myślę, że odnajdą się w niej osoby w
różnym wieku, czytające na co dzień inne rzeczy. Przeszło mi przez myśl, że
nadałaby się na lekturę, ale to chyba jeszcze nigdy nie pomogło żadnej książce.
Niech więc będzie to lektura bardzo proponowana przeze mnie ;)
Co więcej mogę
powiedzieć? Czytajcie Światło, którego
nie widać i dzielcie się swoimi opiniami. Mam nadzieję, że Anthony Doerr
napisze coś równie interesującego szybciej niż za kolejne 10 lat.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz