Bycie
człowiekiem nie jest łatwe. Z każdej strony atakują nas przekazy,
mówiące o tym, jacy powinniśmy być, jakie decyzje podejmować i w
końcu jak mamy wyglądać. Zwłaszcza kwestie estetyczne wydają się
szczególnie trudne – kanony nieustannie się zmieniają, a
obowiązująca w przekazach medialnych estetyka mniej lub bardziej
wpływa na każdego z nas. A przecież bycie człowiekiem nie jest z
natury estetyczne. Jak się z tym faktem oswoić i nie zwariować?
Dlaczego jedna rzecz jest uznawana za obrzydliwą a inna nie? Skąd
biorą się takie przekonania?
Jakiś
czas temu trafiłam na książkę 'Obrzydliwa anatomia' Mary Altman.
Lubię tematy związane z cielesnością, jeszcze bardziej lubię
teksty, które pomagają mi zrozumieć, jak działa świat.
Ten tytuł spełnia oba te warunki, dlatego z wielkim
zainteresowaniem go pochłonęłam.
Zanim przejdę do treści, wspomnę o wydaniu. Książka ma twardą
oprawę, piękną kwiatową wklejkę, zabawne ilustracje i – uwaga,
uwaga – matronaty! Feminatywy stają się coraz bardziej
powszechne, ale tego słowa jeszcze nie słyszałam. Ujmujące.
Przekładu dokonała Ewa Androsiuk-Kotarska, znakomicie oddając
humor autorki. Wydawnictwo Kobiece naprawdę stanęło na wysokości
zadania. Proszę o więcej tak świetnie wydanych książek.
Historia
ta jest zapisem podróży autorki przez własne kompleksy i
konfrontację z tytułowymi obrzydliwościami. Mara Altman, zmagając
się z licznymi urokami
ludzkiej natury, postanowiła poszukać odpowiedzi, dlaczego uznaje
daną rzecz za obrzydliwą i niepożądaną. Nie ograniczyła się
jednak do własnego życia, spotkała się z wieloma specjalistami –
lekarzami, antropologami, aktywistami, badaczami dziedzin wszelakich,
żeby dotrzeć do sedna problemu. I to jest w tej publikacji
najciekawsze.
Jakie
tematy autorka wzięła na tapet?
Kobiece
owłosienie, wszy, postrzeganie wyglądu swojej twarzy, wydawanie
dźwięków podczas seksu, pocenie się, postrzeganie kobiecych
piersi i pupy, zapachy okolic intymnych, hemoroidy, znamiona,
wielbłądzie kopyto (nie, nie miałam pojęcia, o co chodzi),
pobrania krwi, omdlenia, napięcie przedmiesiączkowe, okres i
kurzajki.
Jak
widzicie całkiem pokaźny obrzydliwy zestawik.
Konfrontacja
z każdym z tych zagadnień była dla mnie interesującą przeprawą.
Z jednej strony nie mogłam uwierzyć, że jedną osobę może
dręczyć aż tak wiele problemów z cielesnością, z drugiej nie
mogłam się nadziwić, że niektóre z tych rzeczy mogą stanowić
dla kogoś trudność. Wiem, że ludzie są różni i popadają w
przeróżne paranoje na swój temat, ale czasem trudno mi uwierzyć,
jakich kompleksów można się nabawić przez życie w
społeczeństwie.
Zaczęłam
się zastanawiać, czy tak książka może komuś pomóc
zaakceptować jakąś część siebie i... nie wiem.
Nie
wiem, bo sama nie mam realnych problemów ze swoją fizycznością.
Jasne, że nie miałabym nic przeciwko, gdybym zawsze miała gładką,
miękką skórę i ładnie ułożone włosy. Ale ciało nigdy nie
spędzało mi snu z powiek i gdybym mogła zmienić w sobie jakąś
część ciała, to nie skorzystałabym z okazji. Nie jest mi to
potrzebne do szczęścia.
Obserwuję
na Instagramie różne profile związane z ciałopozytwnością,
zdarza mi się czytać teksty na ten temat i zastanawiam się, czy
takie działania, niekierowane na cielesną różnorodność,
samoakceptację, normalizowanie tematu menstruacji i tak dalej, nie
mają czasem odwrotnych skutków.
Weźmy
na przykład nieszczęsną depilację. Naprawdę nie interesuje mnie
co, kto i jak sobie goli, a czego nie. Nie śledzę też w internecie
zbyt wielu profili nakierowanych na autora – są to najczęściej
treści związane z kulturą, wspierające psychicznie, ewentualnie
profile znajomych. Tam nikt nie koncentruje się na pokazywaniu
swojego ciała, dzieje się to czasami przy okazji, ale nigdy nie
jest głównym tematem. Profile ciałopozytywne pokazują przede
wszystkim ciała. Przeglądam sobie instagram i widzę owłosioną
nogę – taki jest cały przekaz. Jak wspomniałam, na co dzień
jest mi to obojętne, ludzie podejmują różne decyzje, mają różne
podejścia, a także problemy zdrowotne. Ale jak widzę zdjęcie
nakierowane na czyjeś owłosienie, mam ochotę od razu biec po
maszynkę, żeby przypadkiem nie mieć tak samo.
Normalizowanie
okresu? Zużyte podpaski i pełne kubeczki menstruacyjne? Wystarczy
mi, że co miesiąc muszę przeżywać to we własnym zakresie,
serio.
Rozumiem,
że może to komuś pomóc w zaakceptowaniu swojej fizyczności i
funkcjonowania swojego ciała, ale ja zaczęłam podpadać w lekką
paranoję. I tak – jej początkiem była ta książka. Bo może to
jednak nienormalne, że ja się nie przejmuję tymi wszystkimi
rzeczami? Bo może powinnam być w opozycji do presji kulturowej np.
w kwestii depilacji? Może powinnam przestać się malować, żeby
pokazać, jak bardzo się akceptuję?
Wiem,
że zamysł jest dobry, ale ma on, jak widać drugą stronę. Cieszę
się, że w czasie mojego dorastania internet nie wyglądał tak, jak
w tym momencie i że pierwszy okres i pojawienie się gęstszych
włosków na ciele, mogłam przeżyć w trybie offline. Bo wiecie co?
Czuję, że gdybym musiała to wszystko analizować jeszcze bardziej,
to już dawno bym zwariowała (a tak mogę zwariować dopiero teraz).
Cudownie byłoby, gdybyśmy wszyscy po prostu
akceptowali samych siebie i nie potrzebowali tłumaczenia tego, jak
działa presja, ciało i że wszystkie kształty i rozmiary są w
porządku, ale to utopijne marzenie. Nie wiem jednak, czy
rzeczywiście celowe próby normalizowania tych tematów sprawiają,
że stają się one normalne. Może po prostu wystarczy być takim,
jakim się jest, bez zbędnych komentarzy? Bo niestety mam wrażenie,
że ta nieszczęsna owłosiona kobieca noga, tylko podkreśla opór i
alternatywne wybory, zamiast normalizować temat. Ale nie wiem,
rozwiązanie tej zagadki, to już pole popisu dla badaczy.
Nie
zmienia to faktu, że książkę polecam, bo jest zabawna i pełna
interesujących anegdot. Jak na Was zadziała? Tego nie wiem. Ja już
się otrząsnęłam po jej przeczytaniu, jednak nie do wszystkich
wątków chciałabym wrócić.
Co
sądzicie na ten temat internetowej ciałopozytywności? Jak na Was
to działa? Jestem bardzo ciekawa odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz