04:24

Spacery po Krakowie i cudowny Paul McCartney


Nie powinnam teraz tego pisać. Robota czeka, a ja po raz kolejny ją odkładam. Ale potrzebuję… Potrzebuję w tym momencie czegoś dobrego. I przypomnienia sobie, że życie nie w każdym momencie jest beznadziejne.




Budzą mnie dźwięki ulicy Floriańskiej. Uwielbiam to miejsce, ale do spania nie nadaje się kompletnie. Kraków żyje całą dobę i pewnie ma to swoje plusy. Kiedy jednak walczysz z gorączką i marzysz o wyspaniu się po męczącej podróży, lepiej nie leżeć w pokoju z oknami wychodzącymi na ulicę.

Powoli się ogarniam i wychodzę na spotkanie z Moim Ukochanym Miastem. Nie chciałabym tu mieszkać, ale kocham tu wracać. Pewnie mając Kraków na co dzień, jego magia szybko by się ulotniła, nie chcę tego.

Błądzę po swoich ulubionych uliczkach, choć trudno jest mi błądzić, znam je już całkiem nieźle. Przeglądam książki w małych księgarniach, zaglądam do kawiarni, obserwuję ludzi… zatracam się. Kilka razy słucham hejnału, przeglądam drobiazgi na Jarmarku Bożonarodzeniowym.

Świeci słońce i jest zaskakująco ciepło, jak na początek grudnia. I tak uderza mnie przedświąteczna atmosfera. W Krakowie zawsze czuję ją najbardziej. Smog czy nie, grudniowe powietrze właśnie tutaj pachnie dla mnie najlepiej.

Do koncertu zostało jeszcze parę godzin. Idę do Kina Pod Baranami. Tutaj też jest jakoś… inaczej. Środek dnia, sala kinowa pełna. Mieszkańcy Krakowa zdecydowanie dobrze gospodarują czasem. Zajmuję miejsce w ostatnim rzędzie i oglądam Narodziny Gwiazdy. Nie wiem, czy to atmosfera tego miejsca, tematyka filmu, mój stan, czy fakt, że jestem tu sama, ale… rozklejam się totalnie.



Film się kończy, mój nastrój jednak nie mija. Jest już ciemno. Znów błądzę… Co chwilę ktoś mnie zaczepia – to jakaś zbiórka pieniędzy, to ktoś prosi mnie o zrobienie zdjęcia… Dajcie mi spokój, proszę. Nie wiem, czy potrzebuję odgrodzenia się od świata jeszcze bardziej, czy posiedzenia i pogadania z kimś przyjaznym. Nie wiem, ale nie mam wyboru. Wracam do hostelu i próbuję się ogarnąć.

W końcu jadę na koncert. Już w tramwaju robi mi się jakoś raźniej – w końcu mnóstwo osób jest tu z tego samego powodu, co ja – z miłości do muzyki. Choć prawda jest taka, że czuję się trochę, jak zdrajczyni… Paul nigdy nie był moim ulubiony Beatlesem. Ceniłam Go, ale nie potrafiłam zapałać wielką sympatią. A teraz zmierzam, żeby skonfrontować się ze swoim wyobrażeniem o Nim. Dodatkowym symbolem zdrady jest koszulka The Rolling Stones pod moim swetrem...

Przed moją ulubioną halą koncertową jest mnóstwo ludzi. Wszyscy robią zdjęcia, rozmawiają i cieszą na nadchodzący Wieczór z Legendą.



Szczerze mówiąc obawiam się tego, co mnie czeka. Paul McCartney jest już w końcu mocno dojrzałym mężczyzną i zawsze w takich momentach obawiam się, że będzie kiepsko. Nie wiem dlaczego, bo w końcu wielu muzyków udowodniło mi już, że długi staż na scenie często okazuje się zaletą.

Chciałam napisać, że tak było i tym razem, ale… to mało powiedziane. Widowisko, którego doświadczyłam w Tauron Arenie przerosło moje oczekiwania i sprawiło, że zaczęłam się wstydzić, że tak wątpiłam w Paula.



Ma 76 lat, a mimo to, w wielu momentach patrzyłam na niego, jak na uroczego, młodego chłopaka. Energia, poczucie humoru, kontakt z publicznością… Każdy początkujący muzyk mógłby brać od Niego lekcje. 

Przyznam, że nie znam bardzo dobrze solowej twórczości McCartney’a. Zupełnie nie przeszkadzało mi to, w przeżywaniu każdego kolejnego utworu. Największe wrażenie zrobiła na mnie sekcja dęta, dopełniająca brzmienie niektórych piosenek. Coś pięknego!



Nie będę się rozpisywać na temat wizualizacji, efektów i ruchomej sceny, która kilkukrotnie zmieniała swoją postać – na wielu koncertach byłam, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Przy tym nie miałam poczucia, że jest to efekciarskie – nikt nie musiał tu niczego nadrabiać, występ i bez tego się bronił.

Ba, bronił! Paul czarował każdą śpiewaną przez siebie piosenką. Chyba najbardziej utkwiło mi w pamięci wykonie Something z akompaniamentem ukulele i dedykacją dla Georga Harrisona – ta aranżacja najbardziej (przynajmniej początkowo) odbiegała od oryginału, dzięki czemu nabrała zupełnie innego wydźwięku. Mogłabym wymieniać wszystkie hity The Beatles, które wybrzmiały tego wieczoru w Krakowie, ale… Kto kocha ten zespół tak, jak ja ten wie lub wyobraża sobie, co czułam. Każda piosenka coś we mnie poruszyła, każdą odkrywałam na nowo. Moje ukochane Healter Skealter porwało mnie totalnie – zdarłam sobie gardło i obawiałam się, że rozwalę krzesełko, bo tym razem znów wylądowałam na trybunach.

Trybuny ostatecznie okazały się idealne. Niby najgorsze miejsca, bilet kupiony rzutem na taśmę, dwa tygodnie przed koncertem. Tego też się obawiałam, jednak kiedy zobaczyłam dziki tłum na płycie, cieszyłam się, że mogę spokojnie siedzieć. Stojąc, wiem, że nie zobaczyłabym połowy rzeczy, które działy się na scenie, a tak – widziałam wszystko doskonale, słyszałam bardzo dobrze, nie miałam żadnych problemów ze wczuciem się w atmosferę. Coś pięknego.



Strasznie żałowała bym, gdyby mnie tam nie było. Czy to ostatni koncert Paula w Polsce? Tego nie wiem. Patrząc na Jego doskonałą kondycję, szczerze w to wątpię. I liczę, na co najmniej jeszcze jedno takie spotkanie.

Po koncercie wróciłam do hostelu. Na Floriańskiej rozpoczęła się instalacja świątecznych dekoracji świetlnych. Tak, tak – w nocy. Tym razem jednak hałas zupełnie mi nie przeszkadzał, bo w głowie słyszałam wyłącznie piosenki Beatlesów. 

Zostań ze mną na dłużej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger