Nie
powinnam teraz tego pisać. Robota czeka, a ja po raz kolejny ją odkładam. Ale
potrzebuję… Potrzebuję w tym momencie czegoś dobrego. I przypomnienia sobie, że
życie nie w każdym momencie jest beznadziejne.
Budzą
mnie dźwięki ulicy Floriańskiej. Uwielbiam to miejsce, ale do spania nie nadaje
się kompletnie. Kraków żyje całą dobę i pewnie ma to swoje plusy. Kiedy jednak
walczysz z gorączką i marzysz o wyspaniu się po męczącej podróży, lepiej nie leżeć
w pokoju z oknami wychodzącymi na ulicę.
Powoli
się ogarniam i wychodzę na spotkanie z Moim Ukochanym Miastem. Nie chciałabym
tu mieszkać, ale kocham tu wracać. Pewnie mając Kraków na co dzień, jego magia
szybko by się ulotniła, nie chcę tego.
Błądzę
po swoich ulubionych uliczkach, choć trudno jest mi błądzić, znam je już
całkiem nieźle. Przeglądam książki w małych księgarniach, zaglądam do kawiarni,
obserwuję ludzi… zatracam się. Kilka razy słucham hejnału, przeglądam drobiazgi
na Jarmarku Bożonarodzeniowym.
Świeci
słońce i jest zaskakująco ciepło, jak na początek grudnia. I tak uderza mnie
przedświąteczna atmosfera. W Krakowie zawsze czuję ją najbardziej. Smog czy
nie, grudniowe powietrze właśnie tutaj pachnie dla mnie najlepiej.
Do
koncertu zostało jeszcze parę godzin. Idę do Kina Pod Baranami. Tutaj też jest jakoś… inaczej. Środek dnia, sala
kinowa pełna. Mieszkańcy Krakowa zdecydowanie dobrze gospodarują czasem.
Zajmuję miejsce w ostatnim rzędzie i oglądam Narodziny Gwiazdy. Nie wiem, czy to atmosfera tego miejsca,
tematyka filmu, mój stan, czy fakt, że jestem tu sama, ale… rozklejam się
totalnie.
Film
się kończy, mój nastrój jednak nie mija. Jest już ciemno. Znów błądzę… Co
chwilę ktoś mnie zaczepia – to jakaś zbiórka pieniędzy, to ktoś prosi mnie o zrobienie zdjęcia… Dajcie mi spokój, proszę. Nie wiem, czy potrzebuję odgrodzenia się od
świata jeszcze bardziej, czy posiedzenia i pogadania z kimś przyjaznym. Nie
wiem, ale nie mam wyboru. Wracam do hostelu i próbuję się ogarnąć.
W
końcu jadę na koncert. Już w tramwaju robi mi się jakoś raźniej – w końcu
mnóstwo osób jest tu z tego samego powodu, co ja – z miłości do muzyki. Choć
prawda jest taka, że czuję się trochę, jak zdrajczyni… Paul nigdy nie był moim
ulubiony Beatlesem. Ceniłam Go, ale nie potrafiłam zapałać wielką sympatią. A
teraz zmierzam, żeby skonfrontować się ze swoim wyobrażeniem o Nim. Dodatkowym
symbolem zdrady jest koszulka The Rolling Stones pod moim swetrem...
Przed
moją ulubioną halą koncertową jest mnóstwo ludzi. Wszyscy robią zdjęcia,
rozmawiają i cieszą na nadchodzący Wieczór z Legendą.
Szczerze
mówiąc obawiam się tego, co mnie czeka. Paul McCartney jest już w końcu mocno
dojrzałym mężczyzną i zawsze w takich momentach obawiam się, że będzie kiepsko.
Nie wiem dlaczego, bo w końcu wielu muzyków udowodniło mi już, że długi staż na
scenie często okazuje się zaletą.
Chciałam
napisać, że tak było i tym razem, ale… to mało powiedziane. Widowisko, którego
doświadczyłam w Tauron Arenie przerosło moje oczekiwania i sprawiło, że
zaczęłam się wstydzić, że tak wątpiłam w Paula.
Ma
76 lat, a mimo to, w wielu momentach patrzyłam na niego, jak na uroczego,
młodego chłopaka. Energia, poczucie humoru, kontakt z publicznością… Każdy
początkujący muzyk mógłby brać od Niego lekcje.
Przyznam,
że nie znam bardzo dobrze solowej twórczości McCartney’a. Zupełnie nie
przeszkadzało mi to, w przeżywaniu każdego kolejnego utworu. Największe
wrażenie zrobiła na mnie sekcja dęta, dopełniająca brzmienie niektórych
piosenek. Coś pięknego!
Nie
będę się rozpisywać na temat wizualizacji, efektów i ruchomej sceny, która
kilkukrotnie zmieniała swoją postać – na wielu koncertach byłam, ale czegoś
takiego jeszcze nie widziałam. Przy tym nie miałam poczucia, że jest to
efekciarskie – nikt nie musiał tu niczego nadrabiać, występ i bez tego się
bronił.
Ba,
bronił! Paul czarował każdą śpiewaną przez siebie piosenką. Chyba najbardziej
utkwiło mi w pamięci wykonie Something
z akompaniamentem ukulele i dedykacją dla Georga Harrisona – ta aranżacja
najbardziej (przynajmniej początkowo) odbiegała od oryginału, dzięki czemu
nabrała zupełnie innego wydźwięku. Mogłabym wymieniać wszystkie hity The
Beatles, które wybrzmiały tego wieczoru w Krakowie, ale… Kto kocha ten zespół
tak, jak ja ten wie lub wyobraża sobie, co czułam. Każda piosenka coś we mnie
poruszyła, każdą odkrywałam na nowo. Moje ukochane Healter Skealter porwało mnie totalnie – zdarłam sobie gardło i
obawiałam się, że rozwalę krzesełko, bo tym razem znów wylądowałam na
trybunach.
Trybuny ostatecznie okazały się idealne. Niby najgorsze miejsca, bilet kupiony rzutem na taśmę,
dwa tygodnie przed koncertem. Tego też się obawiałam, jednak kiedy zobaczyłam
dziki tłum na płycie, cieszyłam się, że mogę spokojnie siedzieć.
Stojąc, wiem, że nie zobaczyłabym połowy rzeczy, które działy się na scenie, a
tak – widziałam wszystko doskonale, słyszałam bardzo dobrze, nie miałam żadnych
problemów ze wczuciem się w atmosferę. Coś pięknego.
Strasznie
żałowała bym, gdyby mnie tam nie było. Czy to ostatni koncert Paula w Polsce?
Tego nie wiem. Patrząc na Jego doskonałą kondycję, szczerze w to wątpię. I
liczę, na co najmniej jeszcze jedno takie spotkanie.
Po
koncercie wróciłam do hostelu. Na Floriańskiej rozpoczęła się instalacja
świątecznych dekoracji świetlnych. Tak, tak – w nocy. Tym razem jednak hałas
zupełnie mi nie przeszkadzał, bo w głowie słyszałam wyłącznie piosenki
Beatlesów.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz