FETA
– gdański festiwal teatrów ulicznych, impreza, która przekonuje, że sztuka
teatralna (czy nawet kultura w ogóle) nie jest przeznaczona dla elit, a dla
każdego, kto tylko znajdzie chęć i czas, żeby się na nią otworzyć. Co udało mi
się zobaczyć w tym roku?
FETĘ
odwiedziłam wcześniej kilka razy, jednak pierwszy raz postanowiłam zobaczyć
więcej, odwiedzić kilka miejsc i przy okazji złapać w obiektywie kilka
ciekawych ujęć. Ten ostatni pomysł mocno wpłynął na mój odbiór całości, bo
jednak większość czasu czułam się tam bardziej fotografką, niż typową
uczestniczką. Nie przeszkodziło mi to jednak w świadomym odbieraniu
poszczególnych przedstawień, ba! Myślę, że paradoksalnie śledzenie wydarzeń przez
obiektyw, pomogło mi się bardziej skupić na tym, co oglądałam.
W
piątek zahaczyłam o FETĘ po drodze do kina, jeszcze bez aparatu. Trafiłam na
duńskie przedstawienie Life is good. Punktem wyjścia było
tu nawiązanie i opowiedzenie na nowo historii Romea i Julii, dzięki pacynkom. Na początku było zabawnie i lekko,
główny aktor – mówiący trochę po włosku, trochę po angielsku, bardzo
charyzmatyczny. Mój nastrój siadł, kiedy zaczęły się żarty z samobójstwa. Ok,
może jestem przewrażliwiona na tym punkcie, nie wiem. Ale biorąc pod uwagę
fakt, że tegoroczne przedstawienia nie miały ograniczeń wiekowych, a większość
publiczności stanowiły dzieci, to wchodzenie na drabinę ze sznurem na szyi
wydaje mi się (delikatnie ujmując) nie na miejscu. Gdyby nie to, podobałby mi
się o wiele bardziej, ale tak mnie to zniechęciło, że przestałam się dobrze
bawić.
W
sobotę, już z aparatem, dotarłam na spektakl wrocławskiego Teatru Formy Trzy
oblicza Salvadora Dali. Wybrałam ten tytuł oczywiście ze względu na
samego malarza, który wciąż pozostaje moim ulubionym. Była to impresja,
dotycząca życia artysty. Mimo, że aktorzy nie wypowiadali żadnych kwestii,
bardzo żywo przekazywali emocje – i za pomocą mimiki, i choreografii. Niby
środki wyrazu mocno ograniczone (co można wymyślić występując na boisku?), a
mimo to, zapamiętałam scenografię i różne drobne elementy, doskonale
dopełniające całość. Nie powiem, że odeszłam zachwycona, ale na pewno
zadowolona, że tam dotarłam.
Tego
dnia miałam w planie jeszcze inny występ, jednak przez drobne przesunięcie
czasowe, odpuściłam. Popatrzyłam chwilę z oddali, ale zdecydowanie za krótko,
żeby napisać Wam coś więcej.
Dotarłam
za to do Stoczni Cesarskiej na… spektakl powietrzny. Voala Station hiszpańskiego
teatru Voala. Tutaj, niestety, zabroniono mi korzystania z aparatu. Nie wiem,
czy wynikało to z ogólnego zakazu fotografowania terenów stoczniowych (myślę,
że tak), ale bardzo żałowałam, bo było to bardzo ciekawe wydarzenie. Podniebne
choreografie z parasolkami i akrobacje w chustach (bez zabezpieczenia, tuż nad
głowami widzów) robiły wrażenie. Do tego przejmująca muzyka, wykonywana przez
wokalistkę z operowymi umiejętnościami. Zdecydowanie niecodzienne
doświadczenie.
W
niedzielę zdecydowałam się na Teatr HoM i przedstawienie Ukryte. Niby bardzo
prosty pomysł i przekaz, ale piękne kostiumy i wyraziste kreacje aktorskie
bardzo mnie przekonały. Może przez moją słabość do Ołowianego żołnierzyka? Nie wiem, ale występ bardzo mi się podobał.
Jedyne, czego nie mogłam zrozumieć, to zwrot akcji, niezwiązany bezpośrednio z
przedstawieniem, ale… co tu się stało? Przyjechał człowiek, żeby obciąć gałęzie
drzewa, znajdującego się w pobliżu. To, że w trakcie spektaklu, to jedno. Można
żyć w nieświadomości. Ale była niedziela wieczorem, czas, w którym raczej nie
robi się takich rzeczy. Przypadek? Chciałabym wierzyć, że tak, ale wyglądało to na zaplanowaną złośliwość.
Kiedy
pojawiłam się na Targu Węglowym trwał już występ Włochów z Jashgawronsky
Brothers PopBins, czyli coś na pograniczu koncertu grania na wszystkim i
kabaretu. Niestety (chociaż popularność takich imprez jest super) ludzi było
tak wielu, że niewiele widziałam. Nagłośnienie nie dawało rady, więc słyszałam
równie mało. Wybrałam się więc na Festiwal Foodtrucków tuż obok. Piwo Amber o
smaku czarnego bzu poleca się na przyszłość.
Białoruska
grupa InZhest i spektakl Trash Poem. Proekologiczny przekaz
zawsze na plus, moim zdaniem trwało to trochę za długo. Śmieciowe potwory mogą
się śnić po nocach, brrrr…
W
końcu wielki finał festiwalu – ponowny występ grupy Voala, tym razem w
towarzystwie rockowej grupy Duchamp Pilot. Po Muare Experience
oczekiwałam wiele. Bo to finał, bo był to jeden z niewielu spektakli
biletowanych, bo po tym, co zobaczyłam na terenie Stoczni, myślałam, że tym
razem zmiecie mnie z ziemi. I… nic takiego się nie wydarzyło. Koncert, choć
muzycznie ciekawy, wokalnie dość przeciętny. Byłam, zobaczyłam, nie czułabym
potrzeby przeżywania tego ponownie. Powietrzne choreografie wyglądały dobrze,
ale im dłużej na nie patrzyłam, tym bardziej znużona się czułam. O ile Voala Station do mnie trafiło, tak tu
zabrakło mi spójności, różnorodności i jakiegoś przekazu. Wiem jednak, że wiele
osób się zachwycało, więc cóż… co kto lubi.
***
Tyle
o tym, co widziałam. Czas na parę słów o samym festiwalu.
Największą
wadą i jednocześnie zaletą festiwalu jest fakt, że występy odbywają się w
przeróżnych, często oddalonych od siebie lokalizacjach. Lubię oglądać spektakle
w całości, a niestety przez spore rozstrzelenie miejsc, miałam problem z
udziałem we wszystkim, co mnie interesowało.
Chociaż
mieszkam w Gdańsku prawie całe życie i znam miasto dość dobrze, lokalizacje
spektakli są dla mnie nieoczywiste. Jasne, rozdawane w punktach informacyjnych
mapki trochę ułatwiają, ale przydałyby się też wskazówki i oznaczenia
umieszczone gdzieś w przestrzeni miejskiej, żeby usprawnić poszukiwania. W tym
roku najwięcej błądziłam w okolicy Stoczni Cesarskiej (ja i wiele innych osób,
na które co chwilę wpadałam). Proszę pomyślcie o czymś takim w kolejnych
latach, na pewno wszystkim ułatwiłoby to życie. Tak czy inaczej – super, że
można odkryć kilka nowych miejsc, w dobrze znanym mieście.
Mimo
tego, że żaden ze spektakli nie trafił do mnie jakoś bardzo mocno, cieszę się,
że takie inicjatywy się pojawiają i że wiele osób może za darmo lub za
niewielką opłata doświadczyć czegoś interesującego.
Teatr
uliczny nigdy nie zastąpi mi teatru tradycyjnego, ale o to w tym wszystkim
chodzi. Spektakle uliczne rządzą się swoimi prawami, a inicjatywy takie jak
FETA pozwalają zobaczyć wiele wartościowych występów, przygotowanych przez
artystów z różnych stron świata. Gdyby nie tego typu festiwale większość ludzi
nie miałaby takiej możliwości.
Czym FETA zaskoczy nas następnym razem? Dowiemy się już w przyszłym roku. Na pewno będę chciała to sprawdzić.
O
FECIE wspominałam też we vlogu. Jeśli chcecie posłuchać trochę mojego
marudzenia, zapraszam do oglądania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz