Skończył
się dopiero drugi miesiąc w tym roku, a ja, zamiast się rozpędzać, jestem coraz
bardziej zmęczona. Przeraża mnie to trochę, bo wiem, że rok z czasem będzie
przyspieszał coraz bardziej, a nie zwalniał. Jak żyć, żeby nie zwariować?
Luty
to sporo niekończących się spraw uczelnianych. Luty to też sporo spraw
szkolnych mojej mamy, w których zawsze Jej pomagam. Luty to jeszcze bardziej
intensywna kontynuacja stycznia i zapowiedź (prawdopodobnie) równie
intensywnego marca. O ile ciało potrafię na chwilę zatrzymać, tak moja głowa
ciągle pędzi. Nie chcę niczego zawalić, a jestem blisko. Ratunku.
Zdałam
egzamin, skończyłam dwa kursy, zaczęłam kolejne dwa. Staram się powoli iść z różnymi
rzeczami do przodu, ale mam poczucie, że ciągle jest za szybko i ciągle niczego
nie dostrzegam. Ratunku 2.
W
lutym trochę obejrzałam, z książkami szło mi bardzo opornie, bo moja głowa
aktualnie bardziej potrzebuje świeżego powietrza i słonka, niż literek. Nie
chcę się powtarzać, więc jeśli ciekawią Was moje filmowe wrażenia, zapraszam do
filmiku poniżej.
Vlog
po oscarowy mi nie wyszedł – więc krótko tutaj. Jestem pozytywnie zaskoczona
tegoroczną galą. Szło bardzo sprawnie, bez zaskoczeń, ale też bez żenady. To
dobrze. Brak prowadzącego okazał się miłym akcentem. O filmach nikt już nie
pamięta, bo wszystkie media dyskutują wyłącznie o tym, czy Gaga i Cooper mają
romans. Dajcie spokój, co komu do tego.
Wygrał
Green Book – mój ulubiony film z całej
stawki. Mimo to żałuję, że Faworyta
nie została doceniona wystarczająco. Cóż, bywa i tak. Podczas Nocy Oscarowej
intensywnie bawiłam się na Twitterze, więc tam znajdziecie więcej moich
komentarzy.
Regularnych dawek pozytywnej energii dostarcza
mi serial Kochane Kłopoty. To taka
kojąca i ciepła historia. Ma już swoje lata, ale wciąż działa tak, jak powinna.
Oglądamy razem z Mamusią, więc sporo sytuacji możemy odnosić do siebie.
Chociaż… raczej daleko nam do Rory i Lorelai.
W
lutym w końcu skorzystałam z przepisu na ciastka czekoladowe. O. MÓJ. BOŻE. Są
idealne. Jeszcze nie trafiłam na nikogo, komu by nie zasmakowały, u mnie w domu
znikają błyskawicznie. Dodam jeszcze, że piekłam je już 4 razy i to tylko w
lutym, więc to coś znaczy.
Prawie
bym zapomniała – byłam w Warszawie. Kiedy czekałam na egzamin, pod
wpływem stresu, kupiłam bilet na koncert. Ot, tak. Jasne, myślałam o tym
wcześniej, ale jakoś tak… Nie chciało mi się jechać. Ale pojechałam. Mama
akurat też miała wolne, dołączyła do mnie i zrobiły nam się z tego kolejne
wspólne mini-wakacje.
Co
prawda zwiedzanie zimą… To nie dla mnie. Trafiłyśmy na wybitne chłodne i
wietrzne dni, więc motywacja do wychodzenia z hostelu była marna. W końcu
obejrzałam sobie Warszawę z góry w Pałacu Kultury i Nauki. Wiało równo, więc za
długo nie nacieszyłam się widokiem, ale za to wrzuciłam grosik na parapet. Nie
mam pojęcia, dlaczego ludzie to robią, ale uległam wewnętrznej presji. Każda
okazja do pomyślenia życzenia jest dobra.
Uwielbiam
wszystkie miniaturowe muzea – Muzeum Domków dla Lalek (też w Pałacu Kultury)
okazało się być strzałem w dziesiątkę. Piękna kolekcja.
Centrum
Nauki Kopernik to również ciekawe miejsce, chociaż jestem ciekawa jak wypada w
porównaniu z Experymentem w Gdyni, do którego wciąż nie mogę trafić.
W
końcu – koncert Good Charlotte, czyli moja podróż do przeszłości. Mam ochotę
napisać o tym więcej, więc powiem tylko, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona.
Muzycznie
– siłą rzeczy królowało u mnie Good Charlotte i sporo soundtracków filmowych. Odkryć
– brak. Ciągle brakuje mi jakiegoś muzycznego powiewu świeżości.
W
lutym nieoficjalnie wróciłam na bloga. Nie wiem, czy to dobrze czy nie, ale…
Nic nie wiem. Czas pokaże.
I
tak w dużym skrócie, minął mój luty. Na marzec proszę o więcej pewności,
spokoju i odkryć kulturalnych.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz