Uwielbiam
maj. To taki miesiąc, kiedy wszystko wydaje się być BARDZIEJ. Bardziej możliwe,
bardziej intensywne, bardziej żywe. Tym razem było jakoś na odwrót.
I
to nie tak, że w maju wydarzyło się coś najgorszego, bo obiektywnie w tym roku
zdarzały się już gorsze miesiące. Co nie zmienia faktu, że mojej wewnętrznej
pogodzie bliżej było do schyłku jesieni, niż rozkwitu wiosny. Skupmy się jednak
na faktach.
Maj
to sporo spacerów, działka mojego Braciszka i wyjazd do dziadków. Maj to Dzień
Matki z Najlepszą Kobietą, jaką znam. Maj to wiele bezsensownie wylanych łez o
różnych porach dnia i nocy. Maj to soczysta zieleń na zewnątrz i totalna czerń
w środku.
Pojawiło
się jak zwykle kilka książek, w tym dwie, które zostaną mi w głowie na dłużej. Promyczek Kim Holden. Słyszałam, że ta
książka koi i daje nadzieję – mnie akurat dobiła całkowicie, ale przynajmniej
mogłam się skupić na dramatach bohaterów. Chyba nigdy tak bardzo nie polubiłam
żadnej książkowej bohaterki, jak Katie. Maksymalnie dobra, mądra, przyjacielska…
Chciałabym się z nią przyjaźnić albo być kimś takim, kiedy dorosnę. Ideał,
serio. Do tego dorzućmy wątki muzyczne, zwłaszcza fragment z Davem Grohlem w
roli głównej. Książka bawi i cieszy, żeby ostatecznie złamać serce. Mimo że ma
chyba z 600 stron, czyta się błyskawicznie. Może wydawać się przesadzona pod
wieloma względami, do akurat mnie bardzo trafiła.
Drugą
książką, którą dla odmiany czytałam baaaardzo długo, była Ręka Mistrza Stephena Kinga. Z tą pozycją mam takie wspomnienie z
czasów liceum… Co jakiś czas wpadałam do biblioteki zapytać, czy może w końcu
sprowadzili jakąkolwiek książkę Króla Grozy – za każdym razem otrzymywałam
odpowiedź odmowną. Aż pewnego dnia, na wystawie z nowościami, pojawiła się Ręka Mistrza właśnie. I pewnie
zabrałabym ją ze sobą do domu, gdyby nie fakt, że właśnie kończyłam szkołę i
książki trzeba było oddawać, a nie myśleć o ich wypożyczaniu. Ot, nieistotne
wspomnienie, ale tak było – mimo ciągle przybywających tytułów w mojej kingowej
kolekcji, z Ręką Mistrza ciągle było
mi nie po drodze. Ale udało się, skończyłam, a powieść trafiła do moich
zdecydowanie ulubionych, spod pióra tego autora. Powolna akcja, niesamowita
atmosfera nadmorskiego miasteczka, intrygujące postaci, sztuka i tajemnica w
powietrzu. Charakterystyczny styl i pierwiastek kingowości (fajne słowa
tworzę?), którego nie da się podrobić. Perełka w bibliografii Mistrza, polecam
serdecznie.
Filmowo
– słabo. Żadnych wielkich odkryć, żadnych spektakularnych emocji.
Uwielbiam
postać Deadpoola. Pierwsza filmowa część miała swoje wady, ale humor, fabuła i sama postać antybohatera trafiły do mnie całkowicie. Druga część… Nie jest
zła, ale rozczarowała mnie. Po skończonym oglądaniu miałam poczucie, że
powinnam natychmiast zacząć oglądać jeszcze raz, żeby spodobało mi się
bardziej. Pewnie tak zrobię za jakiś czas, na razie było dobrze, ale bez szału.
A chciałam szału. Szkoda.
Zaskoczył
mnie za to film, co do którego nie miałam zbyt wielkich oczekiwań. W Dniu Matki
wybrałyśmy się z Mamusią na Pozycję
Obowiązkową. Ot, komedyjka, jakich wiele, ale… nie do końca. Po pierwsze –
bohaterki są mocno dojrzałe. Co nie przeszkadza im być kobietami z krwi i kości
– nic mnie tak nie denerwuje, jak pozbawianie postaci wyrazistości, wyłącznie
dlatego, że nie ma już dwudziestu, trzydziestu czy czterdziestu lat. Potem już
tylko śmierć? No… nie. To historia przede wszystkim o przyjaźni, z wątkami
rodzinnymi i romantycznymi. Momentami przesłodzona i przekoloryzowana, ale
ogląda się bardzo dobrze i pewnie kiedyś do niej wrócę. Ale może tylko ja ją
tak pozytywnie odebrałam? Było całkiem sporo momentów, w których śmiałam się,
jako jedyna na sali kinowej. Z drugiej strony – coraz częściej moje reakcje
rozmijają się z reakcjami tłumu, więc nie wiem co myśleć.
W
ramach rozgrzewki przed koncertem odświeżyłam sobie dyskografię Queens of the
Stone Age i parę płyt Kyuss. Nie wiem dlaczego, ale chyba po raz pierwszy Rated R zabrzmiało dla mnie tak dobrze.
Wcześniej ten album był chyba moim najmniej ulubionym, tym razem coś zagrało
inaczej. A może chodzi o wspomnienia? Nie wiem.
Na
stonerowej fali poznałam dwa zespoły – Dozer i Stoned Jesus. Obu grup słucha się
bardzo dobrze, polecam fanom gatunku.
Pojawiła
się nowa płyta Arctic Monkeys. I… Niby mam poczucie, że to coś interesującego,
ale w tym momencie bliższy jest mi klimat z Whatever
People Say I Am, That’s What I’m Not, niż z Tranquility Base Hotel & Casino. W ogóle większość tegorocznych
premier płytowych, które poznaję, wydają się ok, ale jakoś tak zupełnie nie
moje… Ja wiem, że do złapania więzi z płytą potrzeba czasu, ale kurde.
Chciałabym, żeby coś zaskoczyło od razu, bo na razie jest słabiutko.
Ale
właściwie coś z prawie nowości wpasowało się w mój nastrój i zupełnie
niespodziewanie trafiło w mój gust. A-ha
MTV Unplugged. Ten koncert. Te aranżacje. Od kilku miesięcy Take on me króluje na Liście Przebojów
Trójki, a ja się zastanawiam, jak to możliwe, że z tak, wydawałoby się
banalnego kawałka, można zrobić coś tak poruszającego. Ten utwór jest
najmocniejszym punktem albumu, ale pojawia się tam kilka utworów, które również
robią wrażenie. W życiu nie spodziewałabym się, że grupa taka jak A-ha
zaprezentuje coś, co mnie zainteresuje, a tu proszę. Koncerty unplugged to
magia, mówię Wam.
W
moich słuchawkach i głośnikach królowały także trzy single.
Ja pas!
Nosowskiej. Zdecydowanie najlepszy tekst o alkoholizmie, jaki było mi dane
poznać. Myślę, że przerwa z Hey wyjdzie Kasi na dobre. Nie mogę się doczekać
nowej solowej płyty.
404
Pokahontaz. Tu muszę podziękować mojemu Bratu, który od pewnego czasu nie
słucha niczego innego, TYLKO TEGO KAWAŁKA. Długo 404 było mi zupełnie obojętne, aż w końcu zaskoczyło (nie miało
wyjścia…). Tak powinien brzmieć rap, a nie jakieś Young coś tam. No.
A
na koniec… Początek. W pierwszym
momencie miałam mieszane odczucia, ale ostatecznie piosenka mi się podoba (nie
wcale nie dlatego, że Krzysiu Zalewski, to mój muzyczny soulmate). Że jest za mało męsko graniowa? Zbyt lekka? Nieee.
Męskiemu Graniu potrzebna była świeżość, a ten utwór ją w końcu wnosi. Polecam
zrobić sobie przegląd, wszystkich utworów od początku Męskiego Grania – to, że
ostatnio nagrywane były piosenki w podobnej estetyce, nie znaczy, że tak było
zawsze – wręcz przeciwnie. W końcu mamy mini przełom. Lubię ten utwór, chociaż
mój wiatr nie wieje w dobrą stronę, a lato w żadnym razie nie będzie miłosne. No
i przekonałam się na własnej skórze, że TVN kłamie – Kuba Wojewódzki wcale nie
zaprezentował Początku, jako pierwszy – w radiowej Trójce singiel poleciał
jakoś pół godziny szybciej. Ups.
I
to tyle o maju. Było ciepło, smutno i głośno. A jak tam u Was?
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz