05:18

Wiosna w pełni, filmy, książki i mnóstwo piosenek – maj'18 w pigułce #5


Uwielbiam maj. To taki miesiąc, kiedy wszystko wydaje się być BARDZIEJ. Bardziej możliwe, bardziej intensywne, bardziej żywe. Tym razem było jakoś na odwrót.




I to nie tak, że w maju wydarzyło się coś najgorszego, bo obiektywnie w tym roku zdarzały się już gorsze miesiące. Co nie zmienia faktu, że mojej wewnętrznej pogodzie bliżej było do schyłku jesieni, niż rozkwitu wiosny. Skupmy się jednak na faktach.

Maj to sporo spacerów, działka mojego Braciszka i wyjazd do dziadków. Maj to Dzień Matki z Najlepszą Kobietą, jaką znam. Maj to wiele bezsensownie wylanych łez o różnych porach dnia i nocy. Maj to soczysta zieleń na zewnątrz i totalna czerń w środku.




Pojawiło się jak zwykle kilka książek, w tym dwie, które zostaną mi w głowie na dłużej. Promyczek Kim Holden. Słyszałam, że ta książka koi i daje nadzieję – mnie akurat dobiła całkowicie, ale przynajmniej mogłam się skupić na dramatach bohaterów. Chyba nigdy tak bardzo nie polubiłam żadnej książkowej bohaterki, jak Katie. Maksymalnie dobra, mądra, przyjacielska… Chciałabym się z nią przyjaźnić albo być kimś takim, kiedy dorosnę. Ideał, serio. Do tego dorzućmy wątki muzyczne, zwłaszcza fragment z Davem Grohlem w roli głównej. Książka bawi i cieszy, żeby ostatecznie złamać serce. Mimo że ma chyba z 600 stron, czyta się błyskawicznie. Może wydawać się przesadzona pod wieloma względami, do akurat mnie bardzo trafiła.  

Drugą książką, którą dla odmiany czytałam baaaardzo długo, była Ręka Mistrza Stephena Kinga. Z tą pozycją mam takie wspomnienie z czasów liceum… Co jakiś czas wpadałam do biblioteki zapytać, czy może w końcu sprowadzili jakąkolwiek książkę Króla Grozy – za każdym razem otrzymywałam odpowiedź odmowną. Aż pewnego dnia, na wystawie z nowościami, pojawiła się Ręka Mistrza właśnie. I pewnie zabrałabym ją ze sobą do domu, gdyby nie fakt, że właśnie kończyłam szkołę i książki trzeba było oddawać, a nie myśleć o ich wypożyczaniu. Ot, nieistotne wspomnienie, ale tak było – mimo ciągle przybywających tytułów w mojej kingowej kolekcji, z Ręką Mistrza ciągle było mi nie po drodze. Ale udało się, skończyłam, a powieść trafiła do moich zdecydowanie ulubionych, spod pióra tego autora. Powolna akcja, niesamowita atmosfera nadmorskiego miasteczka, intrygujące postaci, sztuka i tajemnica w powietrzu. Charakterystyczny styl i pierwiastek kingowości (fajne słowa tworzę?), którego nie da się podrobić. Perełka w bibliografii Mistrza, polecam serdecznie.  

Filmowo – słabo. Żadnych wielkich odkryć, żadnych spektakularnych emocji.

Uwielbiam postać Deadpoola. Pierwsza filmowa część miała swoje wady, ale humor, fabuła i sama postać antybohatera trafiły do mnie całkowicie. Druga część… Nie jest zła, ale rozczarowała mnie. Po skończonym oglądaniu miałam poczucie, że powinnam natychmiast zacząć oglądać jeszcze raz, żeby spodobało mi się bardziej. Pewnie tak zrobię za jakiś czas, na razie było dobrze, ale bez szału. A chciałam szału. Szkoda.




Zaskoczył mnie za to film, co do którego nie miałam zbyt wielkich oczekiwań. W Dniu Matki wybrałyśmy się z Mamusią na Pozycję Obowiązkową. Ot, komedyjka, jakich wiele, ale… nie do końca. Po pierwsze – bohaterki są mocno dojrzałe. Co nie przeszkadza im być kobietami z krwi i kości – nic mnie tak nie denerwuje, jak pozbawianie postaci wyrazistości, wyłącznie dlatego, że nie ma już dwudziestu, trzydziestu czy czterdziestu lat. Potem już tylko śmierć? No… nie. To historia przede wszystkim o przyjaźni, z wątkami rodzinnymi i romantycznymi. Momentami przesłodzona i przekoloryzowana, ale ogląda się bardzo dobrze i pewnie kiedyś do niej wrócę. Ale może tylko ja ją tak pozytywnie odebrałam? Było całkiem sporo momentów, w których śmiałam się, jako jedyna na sali kinowej. Z drugiej strony – coraz częściej moje reakcje rozmijają się z reakcjami tłumu, więc nie wiem co myśleć.




W ramach rozgrzewki przed koncertem odświeżyłam sobie dyskografię Queens of the Stone Age i parę płyt Kyuss. Nie wiem dlaczego, ale chyba po raz pierwszy Rated R zabrzmiało dla mnie tak dobrze. Wcześniej ten album był chyba moim najmniej ulubionym, tym razem coś zagrało inaczej. A może chodzi o wspomnienia? Nie wiem.

Na stonerowej fali poznałam dwa zespoły – Dozer i Stoned Jesus. Obu grup słucha się bardzo dobrze, polecam fanom gatunku.

Pojawiła się nowa płyta Arctic Monkeys. I… Niby mam poczucie, że to coś interesującego, ale w tym momencie bliższy jest mi klimat z Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not, niż z Tranquility Base Hotel & Casino. W ogóle większość tegorocznych premier płytowych, które poznaję, wydają się ok, ale jakoś tak zupełnie nie moje… Ja wiem, że do złapania więzi z płytą potrzeba czasu, ale kurde. Chciałabym, żeby coś zaskoczyło od razu, bo na razie jest słabiutko.

Ale właściwie coś z prawie nowości wpasowało się w mój nastrój i zupełnie niespodziewanie trafiło w mój gust. A-ha MTV Unplugged. Ten koncert. Te aranżacje. Od kilku miesięcy Take on me króluje na Liście Przebojów Trójki, a ja się zastanawiam, jak to możliwe, że z tak, wydawałoby się banalnego kawałka, można zrobić coś tak poruszającego. Ten utwór jest najmocniejszym punktem albumu, ale pojawia się tam kilka utworów, które również robią wrażenie. W życiu nie spodziewałabym się, że grupa taka jak A-ha zaprezentuje coś, co mnie zainteresuje, a tu proszę. Koncerty unplugged to magia, mówię Wam.




W moich słuchawkach i głośnikach królowały także trzy single.

Ja pas! Nosowskiej. Zdecydowanie najlepszy tekst o alkoholizmie, jaki było mi dane poznać. Myślę, że przerwa z Hey wyjdzie Kasi na dobre. Nie mogę się doczekać nowej solowej płyty.




404 Pokahontaz. Tu muszę podziękować mojemu Bratu, który od pewnego czasu nie słucha niczego innego, TYLKO TEGO KAWAŁKA. Długo 404 było mi zupełnie obojętne, aż w końcu zaskoczyło (nie miało wyjścia…). Tak powinien brzmieć rap, a nie jakieś Young coś tam. No.




A na koniec… Początek. W pierwszym momencie miałam mieszane odczucia, ale ostatecznie piosenka mi się podoba (nie wcale nie dlatego, że Krzysiu Zalewski, to mój muzyczny soulmate). Że jest za mało męsko graniowa? Zbyt lekka? Nieee. Męskiemu Graniu potrzebna była świeżość, a ten utwór ją w końcu wnosi. Polecam zrobić sobie przegląd, wszystkich utworów od początku Męskiego Grania – to, że ostatnio nagrywane były piosenki w podobnej estetyce, nie znaczy, że tak było zawsze – wręcz przeciwnie. W końcu mamy mini przełom. Lubię ten utwór, chociaż mój wiatr nie wieje w dobrą stronę, a lato w żadnym razie nie będzie miłosne. No i przekonałam się na własnej skórze, że TVN kłamie – Kuba Wojewódzki wcale nie zaprezentował Początku, jako pierwszy – w radiowej Trójce singiel poleciał jakoś pół godziny szybciej. Ups.




I to tyle o maju. Było ciepło, smutno i głośno. A jak tam u Was?

Zostań ze mną na dłużej :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger