Nie
wiem, czy to wynik pierwszych prawdziwie ciepłych dni, corocznego maratonu
tworzenia świadectw z Mamusią, częstych wizyt w kinie, mojego krótkiego wypadu
do Warszawy, czy po prostu mix wszystkich tych czynników… Nie wiem. Nie wiem i
nie muszę wiedzieć. Czerwiec był pierwszym tak spokojnym miesiącem w tym roku.
Całkiem
niespodziewanie wylądowałam na urodzinach Tomka i miałam okazję sprawdzić się
jako snajper. Laserowy Paitnball nigdy nie był na liście moich marzeń, bo
zupełnie nie widzę siebie z bronią, ale muszę przyznać, że było to ciekawe
doświadczenie. Szło mi oczywiście fatalnie, a broń, której używałam, z każdym
krokiem ciążyła coraz bardziej… Nie zależy mi na tym, żeby bawić się w coś
takiego ponownie, ale nie żałuję, że spróbowałam. Co ciekawe, wieczór
skończyłam bez podeszwy w nowym bucie. Nie polecam.
Z
czerwcowych wycieczek literackich, w głowie utkwiła mi najbardziej A ja żem jej powiedziała… Jest to zbiór
felietonów Katarzyny Nosowskiej, który bardzo mocno podzielił odbiorców, z
przewagą (mam wrażenie) negatywnych opinii. Mnie przemyślenia Kaśki zawsze
bardzo ciekawią i odpowiadają mi, więc – jestem na tak. Nie muszę zgadzać się z
każdym słowem, żeby być zadowolona z lektury. Ludzie oburzają się, że jest
szczera? Super, że jest, inaczej taka publikacja nie miałaby sensu. Nie chodzi
na czarne protesty? Nie rozumie lasek, które wskakują facetom do łóżka po
godzinie znajomości, licząc na ślub? Cóż, ja też nie. Czekam na hejt.
Książką,
która zawiodła mnie na całej linii i którą również zapamiętam był Hot Mess Lucy Vine. Miała być nowa Bridget Jones, wyszła historia
niezrównoważonej psychicznie kobiety, której postępowania ni cholery nie da się
zrozumieć. Będzie wpis, bo rzadko coś wywołuje u mnie wylew tylu negatywnych
emocji. Szkoda, że treść była, jaka była, bo pozycja zaskakująco dobrze
napisana.
Czerwiec
to kino. Pod koniec maja zdecydowałam się w końcu na rozpoczęcie przygody z
kartą Cinema City Unlimited. Jaka to
była dobra decyzja! Wpadałam do kina w wolnych chwilach, o różnych porach dnia.
Kino Krewetka zawsze było mi szczególnie bliskie, w tamtym momencie stało się
takie, jeszcze bardziej. Instalowałam się z kocykiem w ulubionym ostatnim
rzędzie, żeby odpłynąć w filmowe światy… Super sprawa.
Z
moich spontanicznych wypadów najbardziej zapamiętałam Dziedzictwo. Hereditary. Jestem słaba w horrory. Nigdy nie
oglądałam ich dużo, bo niewiele do mnie trafia, a co do strachu… cóż. Nie umiem
się bać na ‘strasznych’ filmach, rzadko coś na mnie działa. Tutaj – nie było
inaczej, ale w filmie tym gra Toni Collette. I uważam, że jej rola jest
wystarczającym argumentem, żeby go obejrzeć. A sama fabuła… Mocno pokopana.
Dziwna. Na pewno zapadająca w pamięć. Znawcy twierdzą, że to horror roku, ja,
że film, który można zobaczyć. Collette miażdży, dla Colette warto.
Muszę
też wspomnieć o mniej przypadkowym seansie, czyli Hanie Solo. Nie jest to może wybitna odsłona Gwiezdnych Wojen, ale
bardzo polubiłam młodego Hana, a film pozytywnie mnie zaskoczył. Był to też
jeden z tych seansów, kiedy w sali było sporo osób, ale jednak większość
przyszła sama. Zawsze robi mi się jakoś raźniej w takich momentach. Z drugiej
strony, trochę smutne.
W moich słuchawkach królowało Misfits, no i oczywiście Queens of The Stone Age. Prawie zapomniałabym o najważniejszym i najcudowniejszym dniu – wyjeździe na koncert QOTSA. Było… idealnie, po prostu. Wyhasałam się za wszystkie czasy, odkryłam na nowo kilka utworów i przeżyłam naprawdę wspaniały czas.
Był
też oczywiście mundial, spacery, szmery, bajery… Niby zwyczajnie, ale jakoś
tak… Spokojniej. Oby tak dalej.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz