Lipiec
to ostateczny początek lata. Lipiec to Open’er, długie wieczory na balkonie i
zarywanie nocek, czekając na wschód słońca. Koncerty, wyjazdy, suknie ślubne i
kilka niepotrzebnych zwrotów akcji.
Tegoroczny
Open’er festiwal, choć był napakowany potencjalnie interesującym koncertami,
potwornie mnie rozczarował. Za dużo ludzi, za mało klimatu. Zbyt wysokie ceny,
zbyt długie kolejki i brak klimatu raz jeszcze. Nie wiem, czy któryś z
koncertów zapamiętam na dłużej, nie sądzę, że jakiś zostanie ze mną na zawsze.
Bardzo szkoda.
Gdańsk Dźwiga Muzę za to,
jak zwykle dał radę. Ten maleńki festiwal jest już stałym, corocznym punktem na
mojej koncertowej mapie i naprawdę cieszę się, że istnieje. Za stosunkowo
niewielkie pieniądze można posłuchać dobrych, polskich wykonawców. W tym roku
zdecydowałam się na karnet trzydniowy. Zaskakująco dobrze bawiłam się na
pierwszym dniu, dniu z rapem. A potem… Tym razem najbardziej utkwiły mi w
głowie występy dziewczyn – Moniki Brodki i Darii Zawiałow. Monika za każdym
razem zaskakuje aranżacjami i coraz dojrzalszym podejściem muzycznym. Daria…
Daria to petarda. W porównaniu z koncertem, na którym byłam rok temu, ten wypadł
o wiele lepiej. Daria coraz pewniej czuje się na scenie, a jej wykonanie What You Waiting For? Gwen Stefani
totalnie rozwaliło system. Chcę więcej.
W
lipcu przydarzył mi się też spontaniczny wypad do Wrocławia. Krótki, ale
intensywny i… jeeeeej. Tak się cieszę, że w końcu odwiedziłam to miasto.
Pretekstem do wyjazdu był mini wieczór panieński, który organizowałam z Dosią
dla Marty. Było nietypowo, było wesoło, było dobrze. Tak, jak Marta nawet nie
wiedziała, że chce.
Dziewczyny
szybko wyjechały, ja we Wrocławiu zostałam, dojechała do mnie moja mama i
zrobiłyśmy sobie kilka dni intensywnego zwiedzania. Cudowna Panorama
Racławicka, niesamowita Hala Stulecia, Ogród Japoński czy Stare Miasto… Jest,
co podziwiać, chociaż, myślę, że już żadne z polskich miast nie zrobi na mnie
takiego wrażenia, jak Kraków (z wyjątkiem Gdańska, oczywiście!).
Polecam Wam też Kolejkowo – niesamowitą makietę, przedstawiającą przeróżne scenki z życia codziennego. Uwielbiam takie miejsca, byłam już w kilku, ale to jest wyjątkowe. Moim zdaniem, warto odwiedzić.
Druga,
niestety czasowa, wystawą, którą odwiedziłam, był Dali Warhol – Geniusz
wszechstronny. Wybierałam się na nią, kiedy była w Warszawie, ale ostatecznie,
nie udało się. Może nic mnie tam szczególnie nie zaskoczyło, ale malarstwo
Dalego fascynuje mnie od dzieciństwa, więc nie mogłam tego odpuścić.
Potem
był jeszcze wyjazd do znajomych, mieszkających nieopodal Wrocławia i kilka
innych wydarzeń, które przemilczę.
W
lipcu odwiedzałam też salony sukien ślubnych. Tak się jakoś złożyło, że akurat
dwie z moich najbliższych kumpelek postanowiły wyjść za mąż w tym roku. I o ile
sukienki, organizacja tego cyrku i weselne klimaty zupełnie mnie nie kręcą,
czuję się z tym nie za dobrze. Staram się powoli przyzwyczajać do myśli, że
wszelkie uczuciowo-związkowe zawirowania nie dotyczą. Już nie.
Postanowiłam
w końcu zapoznać się z twórczością Tarryn Fisher. Zaczęłam od końca, czyli
ostatniej pozycji tej autorki – Bogini
niewiary. Tak, kupiła mnie okładka, tak, kupił mnie tytuł. To prosta i
banalna historia miłosna, która trafiła do mnie bardzo. Wiele zdań, wiele
myśli, jak i sama fabuła były tym, czego w tamtym momencie szukałam. Czy ją
polecam? Raczej nie. Nie zmienia to faktu, że ja ją lubię.
Przeczytałam
też kryminał młodzieżowy Jedno z nas
kłamie Karen M. McManus. Nie jestem koneserką kryminałów, więc zaskoczyło
mnie, że aż tak pozytywnie odebrałam tę historię. Dobrze napisani bohaterowie,
wciągająca fabuła, niezły (jak na młodzieżówkę) język. Rozwiązanie zagadki, dla
mnie przewidywalne, ale nie to było dla mnie kluczem do dobrej zabawy.
Spokojnie można po nią sięgnąć.
Z
filmów… Obejrzałam. Zimną Wojnę.
Pełnej recenzji już nie będzie, więc chwila dla tego tytułu tutaj. Nie lubię
tej produkcji. O ile w Idzie bardzo
trafiła do mnie estetyka i klimat całości, miałam świadomość, że historia jest
prosta i mało oryginalna, ale… Ida
miała dla mnie iskrę, która sprawiła, że polubiłam, ten film. Pawlikowski wziął
więc wszystkie elementy, które się sprawdziły się w Idzie i przeniósł je do nowej produkcji, dodają muzykę ludową,
popularnych aktorów i historię potencjalnie rozdzierającą serce. I jakby to
ująć… zdjęcia były w porządku. Dawno nie widziałam Tomasza Kota w tak
bezbarwnej kreacji. Joanna Kulig jakoś tam się sprawdza, ale o co chodzi tej
bohaterce? Nie mam pojęcia. Ten, rzekomo emocjonujący romans, był dla mnie tak
bezbarwny… Zero chemii, zero emocji, zero czegokolwiek. No i zakończenie wykreowane
tak, żeby zniszczyć widza emocjonalnie. Ja skończyłam seans z myślą Serio, Paweł? Tylko na tyle Cię stać?.
Jeśli ten film dostanie Oscara… cóż. Mówi się trudno. Najwyżej nie będę kibicować
Polakom.
Muzycznie królowały u mnie stare przeboje Lady
Pank w nowych aranżacjach, w wykonaniu gości, czyli płyta LP1. Tańcz głupia, tańcz w
wersji Maleńczuka, to mój tegoroczny hymn. Jego interpretacja sprawiła, że
odkryłam tę piosenkę na nowo i całkowicie się w niej zakochałam. Cudo!
Jak
zwykle, niespodziewanie pojawił się też nowy Taco z płytą Cafe Belga. Biedny Filip nieźle się pogubił, szkoda, że nie tylko
życiowo, ale też artystycznie. Tutaj kombinuje, tutaj próbuje wrócić i widać,
że szuka siebie w tych tekstach i tych utworach. Jest tu kilka dobrych i
istotnych wersów, są momenty, które zostają w głowie. Ale jako całość… Wiem, że
nigdy się nie zasłucham w tej płycie i wiem, że nigdy nie będzie tym, czym
chciałabym, żeby była. Szkoda, żałuję bardzo.
I
tak zleciał lipiec. To, jak do tej pory, najintensywniejszy miesiąc w roku i
podejrzewam, że już tak zostanie. Czy był najlepszy? Myślę, że najlepsze
jeszcze przede mną.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz