Kiedy
myślałam o sierpniu, wydawało mi się, że to taki miesiąc, w którym nic się nie
działo. Pewnie dlatego, że sierpień, odkąd pamiętam, był dla mnie miesiącem
dłuższych wyjazdów, w ostatnich latach
także Czad Festiwalu. Wyjazdu nie było, festiwalu nie było, a mimo to działo
się bardzo dużo. Zwłaszcza koncertowo.
Zaczęło
się dosyć tradycyjnie, bo od Woodstocku. Co prawda każdy z moich Woodstoków, to
zupełnie inna historia, a ten już na wstępie zaczął się od sporej zmiany, bo
zmiany nazwy. Pol’n’Rock Festival. Może kiedyś się przyzwyczaję, póki co
Woodstock pozostaje dla mnie Woodstockiem. Mam nadzieję, że przyszłoroczna
edycja mimo wszystko się odbędzie.
Tym
razem wybrałyśmy się same z Dosią, wybierając BlaBlaCar (pozdrowienia dla
chłopaków – Piotrek, Kamil – mam nadzieję, że rozkręcicie zespół i jeszcze o
Was usłyszymy).
Lokalizacja
naszego obozowiska okazała się najlepsza ze wszystkich dotychczasowych, a samo
towarzystwo obozowe… Powiem Wam, że to dosyć zabawne znaleźć się w gronie
samych (przyszłych) lekarzy. Ja wiem, że to, co dzieje się w Kostrzynie, w
Kostrzynie pozostaje i ludzie są najczęściej swoimi najmniej oficjalnymi
wersjami, ale… Mam nadzieję, że nie będę miała okazji spotkać się z żadnym z
Panów w służbowych warunkach. Chociaż oczywiście życzę wszystkiego najlepszego
w rozwoju karier medycznych.
Co
do samego festiwalu… Było gorąco, było wesoło, było dobrze, zaskakująco dobrze.
Koncertowo może bez większych muzycznych przeżyć, ale też w porządku. You Me At Six – pozytywne zaskoczenie,
bo chociaż studyjnie to raczej mało odkrywcze granie, to koncert bardzo dobrze
zagrany i pełen pozytywnej energii. Mój drogi Krzysiu Zalewski, w najlepszej formie, jaką dotychczas miałam
okazję zobaczyć. Mam wrażenie, że scena kostrzyńska go wyzwoliła, bo nie cenzurował
swoich komentarzy politycznych i generalnie był bardziej zbuntowany, niż
zazwyczaj. Z naturą nie wygrasz, nawet jak obetniesz włosy. Długo oczekiwany
przeze mnie Judas Prist niestety
rozczarował. Może stałam w złym miejscu, może to zbieg okoliczności, może… ale
po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że nagłośnienie woodstockowe
średnio daje sobie radę z cięższymi brzmieniami. Występ niezbyt
satysfakcjonujący. Co innego mogę powiedzieć o Nocnym Kochanku. Jedynym zespołem, który może mnie wprawić w lepszy
nastrój niż NK jest Kabanos. Amen. Co do koncertu, gdyby pominąć fakt, że przez
pierwszą połowę próbowałam znaleźć Fugiego, mojego kuzyna (jak można oznaczać
dwie różne strefy w ten sam sposób, no jak?) było wesoło, niesamowicie
energetycznie i szaleńczo. Zwłaszcza kiedy do moich dzikich harców dołączyli
Hania z Mateuszem (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam imiona) –
przesympatyczna para z Wrocławia, z którą bawiłam się tak dobrze, jak chyba
jeszcze nigdy z nikim. Serio. Niestety znajomość zakończyła się równie szybko,
co się zaczęła, ale nieistotne. Bardzo Wam dziękuję, bo serio – sprawiliście,
że koncert ten zapamiętam jeszcze lepiej.
Z
Woodstocku trzeba było wracać trochę wcześniej, żeby spokojnie zdążyć na jeden
z bardziej oczekiwanych przeze mnie koncertów w tym roku, czyli koncert Rogera Watersa. Ach… co to był za
występ! Zaskoczyła mnie bardzo dobra kondycja muzyka, zaskoczyły mnie efekty
wizualne, zaskoczyło mnie to, jak dobrze zabrzmiała ostatnia, bardzo floydowa
płyta wokalisty, którą odkryłam na nowo. Niby nie działo się tam nic, o czym
bym nie wiedziała, a mimo to koncert okazał się totalnie wyjątkowy. Teraz,
oprócz tego, że wciąż marzę o koncercie samego Gilmoura, bardzo chcę zobaczyć
obu panów na jednej scenie. I słyszałam, że to wcale nie aż takie niemożliwe,
jak może się wydawać.
W
sierpniu dotarłam też w końcu na Męskie Granie. W końcu impreza wróciła do
Trójmiasta, w końcu udało mi się kupić bilety (co wcale nie było takim łatwym
zadaniem). Zaskoczyło mnie to, jak kameralny jest to festiwal. Niewielka scena,
niewielka przestrzeń, wielcy artyści. Koncerty odbywają się naprzemiennie na
dużej i małej scenie, są też stoiska z gadżetami, płytami i oczywiście
gastronomia. Całość imprezy była bardzo ciekawa, ale wspomnę tylko o trzech
koncertach. Ralph Kamiński, widziany
przeze mnie po raz trzeci, znów utwierdził mnie w przekonaniu, jak niezwykłym
artystą jest i jak wielkim muzykiem ma szansę zostać. Nosowska w zupełnie nowej, szalonej odsłonie. Taką elektronikę
kocham, przy takiej elektronice mogę się bawić. Cover Hey Boy, Hey Girl The Chemical Brothers, nowe utwory i stare
piosenki w nowych aranżacjach… Czad, po prostu czad! Jeśli tak będzie wyglądała
kolejna płyta Kasi, ma szansę stać się moją ulubioną. No i w końcu
najważniejszy moment wieczoru – występ Męskie
Granie Orkiestra. Podsiadło i Zalewski idealnie wymieniają się energią i
widać, że mają świetne porozumienie muzyczne. Kortez bardzo dobrze dopełnia chłopaków,
chociaż to właśnie ta dwójka zgrywa się najlepiej. Nie wiedzieć czemu, z całego
występu, oprócz tegorocznego hymnu – Początku,
zapamiętałam przede wszystkim Co tak
wyje? Łony i Webbera. Może dlatego, że piosenka ta była dla mnie największym
zaskoczeniem wieczoru, a może…
Może
dlatego, że Łona i Webber od pewnego czasu mają stałe miejsce w moim muzycznym
sercu. Z Drogim Braciszkiem (i Mateuszem, który przepadł nam w tłumie) nie
mogliśmy więc odpuścić koncertu na Targu Węglowym. I chociaż darmowe koncerty
plenerowe mają swój urok, to jednak nic nie zastąpi tych klubowych i
biletowanych.
A
dzień później… Razem z licznymi gośćmi, mieliśmy okazję obserwować, jak Marta
oficjalnie zostaje przejęta przez Adriana i zaczynają tworzyć nową, najważniejszą
komórkę społeczną (tak, wiem, jak debilnie to brzmi, ale nie mogłam się
powstrzymać. Nauka definicji nie poszła na marne, jak widać). Wesela nigdy nie
będą moim żywiołem, a tym razem, nie chcąc popełnić zeszłorocznego błędu,
postanowiłam unikać alkoholu. Jak widać, zdarza się, że wyciągam wnioski ze
swoich przygód. Czasami.
Kilka
razy w roku dla zwiedzających otwierany jest Zbiornik Wody Stara Orunia. W
ciągu roku zwykle jest tam zbyt wiele nietoperzy i żeby nie narażać ich na
zbędne stresy, ludzie nie są tam wpuszczani. To niewielkie miejsce, stosunkowo
szybkie do zwiedzenia, ale myślę, że warte zobaczenia. Kolejna taka okazja w
maju. Dziękuję panu ochroniarzowi za pomoc, w łapaniu nietoperza w kadrze.
Łatwo nie było, ale coś tam widać.
W
sierpniu trafiła do mnie wiadomość o zamknięciu Cinema City Krewetka. Pomijając
fakt, że dopiero co zaczynałam korzystać z karty Unlimited… To kino od początku
zajmowało bardzo ważne miejsce w moim życiu. To tam poznałam Harry’ego Pottera,
tam bywałam z koleżankami na pierwszych samodzielnych seansach podczas wypadów do Gdańska. Tak się śmiesznie o tym
pisze, tak się śmiesznie to wspomina… Tam po raz pierwszy w kinie byli mój Brat
i mój Kuzyn, tam byłam na pierwszej randce… Tam spędziłam naprawdę wiele
dobrych i złych godzin, uciekając w filmy. Wiem, że ma tam powstać kino innego
operatora, ale… Skończyła się dla mnie pewna epoka i piętnastoletni rozdział
mojego życia pod tytułem Cinema City Krewetka został zamknięty na zawsze.
Przykro mi strasznie.
Na
pożegnanie obejrzałam dwa filmy. Mamma
Mia! Here we go again!, na którym byłam z moją mamusią. Było to dnia, w
którym dowiedziałam się o zamknięciu, więc nie dosyć, że film ten sam w sobie
jest przygnębiający, moje rozklejenie było spotęgowane. A film, mimo że są w
nim ogromne nieścisłości w stosunku do pierwszej części, myślę, że dorównuje
jej jakością. Brakuje tu trochę energii Meryl Streep, ale wciąż jest to pozycja
przy której można dobrze się bawić.
Drugim
seansem pożegnalnym był film Krzysiu,
gdzie jesteś?, na który poszliśmy z Ciocią i Braciszkiem. Piękna historia,
obowiązkowa dla wszystkich fanów Kubusia Puchatka. Dorosły Krzysiu to straszny
dupek, tyle Wam powiem. Dobrze, że przyjaciele go nie odrzucili. Tym samym
zamknęła się też w moim życiu klamra kompozycyjna – pierwszy seansem był Harry
Potter z moją Ciocią, ostatnim Kubuś, też z Ciocią, więc… Jak ktoś kiedyś
będzie pisał moją biografię, ma do wykorzystania ładny rozdział.
W
sierpniu obejrzałam też dwa seriale. Coś totalnie w moim klimacie, coś, co uwielbiam,
czyli drugi sezon Ania, nie Anna.
Różnie się o nim mówi, mnie akurat przekonuje taka konwencja.
Druga
pozycja, do której obejrzenia sprowokowały mnie natarczywe zwiastuny, czyli The End of The F***ing World. I o ile
zwiastun wydał mi się intrygujący, to sam serial strasznie pusty. Czytałam
recenzje, wiem, co ludzie w nim widzą, ale ja akurat nie dostrzegłam żadnej z
tych rzeczy. Jest niezły i to wszystko. Można sobie darować.
W
poszukiwaniu dobrej elektroniki zdecydowałam się posłuchać płyt Natalii Nykiel
i... Bardzo mi się te albumy spodobały. Od czasu do czasu mam ochotę na takie
brzmienia, a to, co tworzy Natalia, jest naprawdę dobre. Liczę na jakiś koncert
niebawem.
Macie
czasem tak, że wiecie, o jaką piosenkę Wam chodzi, ale nie możecie sobie
przypomnieć jej tytułu, melodii zespołu, niczego? Ja tak mam z kilkoma
utworami, jednym z nich jest Narcotic
grupy Liquido. Dlaczego tak jest? Nie mam pojęcia. Więc zapisuję ją sobie
tutaj, żeby nie zapomnieć. Zwłaszcza że jeden z sierpniowych dni upłynął mi na
szukaniu jej.
W
sierpniu skończyłam czytać jedną z najlepszych powieści tego roku, a była nią Wielka Samotność Kristin Hannah. O wiele
lepsza pozycja niż Słowik – złożona,
dopracowana, bardziej wymagająca. Mroźny klimat Alaski, trudne relacje rodzinne
i mądra główna bohaterka. Jak najbardziej polecam.
Są
takie dni, są takie wieczory, są takie noce, że wszystko wydaje się mieć sens.
Czasem na chwilę, czasem na dłużej. Tym razem stało się to na chwilę, ale… Jaka
ta chwila była cudowna! Kiedy idziesz do parku w środku nocy, fałszujesz na
scenie, a w międzyczasie próbujesz łapać pokemony, życie nabiera trochę innej
perspektywy. Dziękuję Braciszku, dziękuję Kuzynie, za ten wieczór i za to, że
czasem jesteście całkiem znośni. Oby jak najczęściej.
Był
też czas dla rodziny, było sporo nieciekawych wydarzeń w tle, ale na szczęście
działo się tyle, że byłam w stanie, chociaż częściowo się wyłączyć.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz