05:40

Schyłek lata, nieustanne kłopoty, dobre książki i wyjazd roku – wrzesień'18 w pigułce #9


Wrzesień rozpoczął się sporym kryzysem, potem niestety łatwiej nie było. Jednak wydarzenia z drugiej połowy miesiąca sprawiły, że udało mi się oderwać. I w końcu poczułam się tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy w tym roku.




Wrzesień to dla mnie jeden z ulubionych momentów roku i choć od dawna nie chodzę do szkoły, to dla mnie wciąż trochę taki symboliczny nowy początek. Schyłek lata łączy się z jesienią, powietrze nie jest już tak ciężkie, jak latem i… nadzieja wisi w powietrzu. Tegoroczny wrzesień, jak zresztą większość miesięcy w tym roku, był dla mnie bardzo trudny, ale też piękny pod wieloma względami. Sporo przeczytałam, byłam w kilku niezwykłych miejscach. I czasem… czasem wystarczy wsiąść w samochód z Braciszkiem i  pojechać przed siebie. Nawet kiedy wszystko inne się sypie, dla takich momentów warto oddychać.

Z wrześniowych lektur, bardzo pozytywnie zapamiętam dwie. Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek autorstwa Mary Ann Shaffer i Annie Barrows (i weź się człowieku nie pomyl, próbując zapamiętać tytuł). To powieść epistolarna, której akcja rozgrywa się czasach powojennych. Juliet – główna bohaterka to pisarka, która postanawia poznać bliżej osoby z tytułowego stowarzyszenia i opisać ich historie. To napisana z humorem, ze świetną kobiecą postacią w roli głównej, poruszająca historia. Nie podoba mi się plakat filmowy, nie ze względów estetycznych, a dlatego, że nie dosyć, że jest ogromnym spoilerem, to wprowadza czytelników w błąd, bo nie jest to romans. Polecam książkę i film, który możecie znaleźć na Netflixie, choć myślę, że ekranizacja wypada słabiej niż pierwowzór.





 

Drugą ważną lekturą września była dla mnie książka Tamte dni, tamte noce autorstwa André Acimana. Wspominałam już o filmie, który totalnie mnie oczarował, musiałam więc sięgnąć też po pierwowzór. Słyszałam wiele negatywnych opinii na temat tej historii, więc obawiałam się tej lektury. Książkowa wersja historii jednak bardzo mi się spodobała. Podstawa jest ta sama, co w filmie – to opowieść o dorastaniu, konfrontacji z własnymi emocjami i poznawania własnej seksualności. W książce spory nacisk położony został na cielesną stronę dojrzewania – jest tu wiele momentów dotyczących pożądania i seksualności właśnie. Nic mnie tu nie razi, choć rozumiem, że każdy ma inną wrażliwość i nie do każdego trafią niektóre fragmenty i opisy. Jeśli chodzi o zakończenie – wolę to filmowe, jest bardziej… poetyckie. Chociaż książkowe też się broni.


 

Przeczytałam też książkę, którą zapamiętam bardzo negatywnie – Moja Najdroższa Gabriela Tallenta. 

 




Z wrześniowych filmów najbardziej utkwił mi w pamięci dokument Kciukiem w prawo: randkowanie w erze cyfrowej (dostępny na HBO GO). To film przede wszystkim o Tinderze i jego użytkownikach. Jest dość uproszczony i subiektywny, bo przedstawia tinderowe randkowanie z jednej perspektywy. Niestety mocno pokrywa się z moim podejściem do tematu. Nie mówię, że korzystanie z tego typu aplikacji czy serwisów jest złe, znam kilka szczęśliwych par, które poznały się dzięki internetowi, jednak… To totalnie nie mój świat. Smutna prawda jest taka, że wystawiając swoją ofertę w takim miejscu, sami stajemy się produktem do wyboru. Jeśli ktoś szuka łatwego seksu bez zobowiązań, ma duże szanse na powodzenie, co akurat jest zupełnie poza obszarem moich zainteresowań. Można też sobie pisać z kimś w nieskończoność, czego też nie rozumiem. Internet jest świetnym miejscem do kreowania siebie, jako kogoś zupełnie innego niż w rzeczywistości i wiele osób to wykorzystuje. Poza tym obawiam się też, że najgorszym typem internetowych podrywaczy, z najbardziej urozmaiconym życiem seksualnym, są ci, co twierdzą, że szukają miłości – to przecież doskonała okazja, do wykorzystania kogoś naiwnego. Może jestem staromodna, ale brzydzi mnie to wszystko. Randkowanie z kim popadnie, jako sposób na walkę z nudą? Szczerze mówiąc nie pamiętam, kiedy ostatni raz się nudziłam.


 

W końcu najważniejszy punkt miesiąca – wyjazd do Wiednia. O tym, dlaczego tam pojechałam, napiszę za chwilę, ale najpierw trochę o samym mieście. Nigdy nie marzyłam, żeby tam pojechać, kilka miesięcy temu w ogóle nie spodziewałam się, że do tego dojdzie. Nie byłam tam zbyt długo, ale sporo czasu zajęło mi wgryzienie się w atmosferę miejsca. Początkowo zupełnie nie mogłam się odnaleźć, jednak z czasem Wiedeń bardzo mi się spodobał. Kulminacyjnym punktem zwiedzania była dla mnie wizyta Belwederze, czyli wiedeńskim muzeum sztuki. Znajduje się tam tyle wspaniałych dzieł, że natłok doznań estetycznych aż boli. Byłam już w kilku tego typu miejscach, jednak żadne nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak to. No i najważniejsze – obrazy Gustava Klimta. Zawsze podobał mi się jego styl, jednak nie ekscytowałam się jego obrazami aż tak bardzo. Aż do teraz. Żadna reprodukcja nie odda doświadczania sztuki na żywo, nie wierzcie w to. Jasne, w idealnych warunkach muzeum byłoby puste, zwiedzałoby się je kilka dni i spokojnie kontemplowało sztukę. Ale nawet tłum nie przeszkodził mi w doświadczeniu tego, co tam doświadczyłam. Zamurowało mnie, naprawdę. Pocałunek zawsze wydawał mi się  ciekawym obrazem, ale to jak wygląda na żywo, przekroczyło moje pojęcie. Obraz mieni się z każdej strony, wygląda inaczej z różnych perspektyw. Ach… Brakuje mi już słów, ale serio – było to dla mnie najintensywniejsze doświadczenie sztuki kiedykolwiek. Wciąż jestem pod wrażeniem.




 


Po co więc pojechałam do Wiednia? Na koncert, jakże by inaczej. Koncert Jeff Lynne’s ELO. Był to prezent dla mojego Taty, bo to przede wszystkim zespół jego życia. I cóż… było pięknie. Niedoskonale, przewidywalnie i bez fajerwerków, ale pięknie mimo wszystko. O szczegółach napiszę innym razem, bo parę błędów podczas planowania tego wszystkiego popełniłam, może ktoś wyciągnie dla siebie jakieś wnioski. Przy okazji – zagraniczna turystyka koncertowa wcale nie musi być bardzo droga, spokojnie można zmieścić się w sumie takiej, jaką zapłacilibyśmy za podróż pociągiem np. Gdańsk-Kraków. Dlatego, serio – jeśli macie jakieś koncertowe marzenia, trochę wolnych pieniędzy, możliwość i czas – bardzo polecam śledzenie tras europejskich ulubionych zespołów.




Tak, w dużym skrócie, upłynął mi wrzesień. Był Wiedeń, był Lynne, było też kilka bardzo trudnych wydarzeń życiowych. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, żyję, mam się nieźle i czekam na cuda kolejnych miesięcy. Chyba jeszcze się jakieś przydarzą, co?


Zostań ze mną na dłużej :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger