Wrzesień
rozpoczął się sporym kryzysem, potem niestety łatwiej nie było. Jednak
wydarzenia z drugiej połowy miesiąca sprawiły, że udało mi się oderwać. I w
końcu poczułam się tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy w tym roku.
Wrzesień to dla mnie jeden z ulubionych
momentów roku i choć od dawna nie chodzę do szkoły, to dla mnie wciąż trochę
taki symboliczny nowy początek. Schyłek lata łączy się z jesienią, powietrze
nie jest już tak ciężkie, jak latem i… nadzieja wisi w powietrzu. Tegoroczny
wrzesień, jak zresztą większość miesięcy w tym roku, był dla mnie bardzo
trudny, ale też piękny pod wieloma względami. Sporo przeczytałam, byłam w kilku
niezwykłych miejscach. I czasem… czasem wystarczy wsiąść w samochód z
Braciszkiem i pojechać przed siebie. Nawet kiedy wszystko inne się
sypie, dla takich momentów warto oddychać.
Z wrześniowych lektur, bardzo pozytywnie zapamiętam
dwie. Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych
Obierek autorstwa Mary Ann Shaffer i Annie Barrows (i weź się
człowieku nie pomyl, próbując zapamiętać tytuł). To powieść epistolarna, której
akcja rozgrywa się czasach powojennych. Juliet – główna bohaterka to pisarka,
która postanawia poznać bliżej osoby z tytułowego stowarzyszenia i opisać ich
historie. To napisana z humorem, ze świetną kobiecą postacią w roli głównej,
poruszająca historia. Nie podoba mi się plakat filmowy, nie ze względów
estetycznych, a dlatego, że nie dosyć, że jest ogromnym spoilerem, to wprowadza
czytelników w błąd, bo nie jest to romans. Polecam książkę i film, który
możecie znaleźć na Netflixie, choć myślę, że ekranizacja wypada słabiej niż
pierwowzór.
Drugą ważną lekturą września była dla mnie
książka Tamte
dni, tamte noce autorstwa André Acimana. Wspominałam już o
filmie, który totalnie mnie oczarował, musiałam więc sięgnąć też po pierwowzór.
Słyszałam wiele negatywnych opinii na temat tej historii, więc obawiałam się
tej lektury. Książkowa wersja historii jednak bardzo mi się spodobała. Podstawa
jest ta sama, co w filmie – to opowieść o dorastaniu, konfrontacji z własnymi
emocjami i poznawania własnej seksualności. W książce spory nacisk położony
został na cielesną stronę dojrzewania – jest tu wiele momentów dotyczących
pożądania i seksualności właśnie. Nic mnie tu nie razi, choć rozumiem, że każdy
ma inną wrażliwość i nie do każdego trafią niektóre fragmenty i opisy. Jeśli
chodzi o zakończenie – wolę to filmowe, jest bardziej… poetyckie. Chociaż
książkowe też się broni.
Przeczytałam
też książkę, którą zapamiętam bardzo negatywnie – Moja Najdroższa Gabriela
Tallenta.
Z wrześniowych filmów najbardziej utkwił mi w
pamięci dokument Kciukiem w prawo:
randkowanie w erze cyfrowej (dostępny na HBO GO). To film przede
wszystkim o Tinderze i jego użytkownikach. Jest dość uproszczony i subiektywny,
bo przedstawia tinderowe randkowanie z jednej perspektywy. Niestety mocno pokrywa
się z moim podejściem do tematu. Nie mówię, że korzystanie z tego typu
aplikacji czy serwisów jest złe, znam kilka szczęśliwych par, które poznały się
dzięki internetowi, jednak… To totalnie nie mój świat. Smutna prawda jest taka,
że wystawiając swoją ofertę w takim miejscu, sami stajemy się produktem do wyboru.
Jeśli ktoś szuka łatwego seksu bez zobowiązań, ma duże szanse na powodzenie, co
akurat jest zupełnie poza obszarem moich zainteresowań. Można też sobie pisać z
kimś w nieskończoność, czego też nie rozumiem. Internet jest świetnym miejscem
do kreowania siebie, jako kogoś zupełnie innego niż w rzeczywistości i wiele
osób to wykorzystuje. Poza tym obawiam się też, że najgorszym typem
internetowych podrywaczy, z najbardziej urozmaiconym życiem seksualnym, są ci,
co twierdzą, że szukają miłości – to przecież doskonała okazja, do
wykorzystania kogoś naiwnego. Może jestem staromodna, ale brzydzi mnie to
wszystko. Randkowanie z kim popadnie, jako sposób na walkę z nudą? Szczerze
mówiąc nie pamiętam, kiedy ostatni raz się nudziłam.
W
końcu najważniejszy punkt miesiąca – wyjazd do Wiednia. O tym, dlaczego tam
pojechałam, napiszę za chwilę, ale najpierw trochę o samym mieście. Nigdy nie
marzyłam, żeby tam pojechać, kilka miesięcy temu w ogóle nie spodziewałam się,
że do tego dojdzie. Nie byłam tam zbyt długo, ale sporo czasu zajęło mi
wgryzienie się w atmosferę miejsca. Początkowo zupełnie nie mogłam się
odnaleźć, jednak z czasem Wiedeń bardzo mi się spodobał. Kulminacyjnym punktem
zwiedzania była dla mnie wizyta Belwederze, czyli wiedeńskim muzeum sztuki.
Znajduje się tam tyle wspaniałych dzieł, że natłok doznań estetycznych aż boli.
Byłam już w kilku tego typu miejscach, jednak żadne nie zrobiło na mnie aż
takiego wrażenia, jak to. No i najważniejsze – obrazy Gustava Klimta. Zawsze
podobał mi się jego styl, jednak nie ekscytowałam się jego obrazami aż tak
bardzo. Aż do teraz. Żadna reprodukcja nie odda doświadczania sztuki na żywo,
nie wierzcie w to. Jasne, w idealnych warunkach muzeum byłoby puste, zwiedzałoby
się je kilka dni i spokojnie kontemplowało sztukę. Ale nawet tłum nie
przeszkodził mi w doświadczeniu tego, co tam doświadczyłam. Zamurowało mnie,
naprawdę. Pocałunek zawsze
wydawał mi się ciekawym obrazem, ale to jak wygląda na żywo,
przekroczyło moje pojęcie. Obraz mieni się z każdej strony, wygląda inaczej z
różnych perspektyw. Ach… Brakuje mi już słów, ale serio – było to dla mnie
najintensywniejsze doświadczenie sztuki kiedykolwiek. Wciąż jestem pod
wrażeniem.
Po co więc pojechałam do Wiednia? Na koncert,
jakże by inaczej. Koncert Jeff Lynne’s ELO. Był to prezent dla mojego Taty, bo
to przede wszystkim zespół jego życia. I cóż… było pięknie. Niedoskonale,
przewidywalnie i bez fajerwerków, ale pięknie mimo wszystko. O szczegółach
napiszę innym razem, bo parę błędów podczas planowania tego wszystkiego
popełniłam, może ktoś wyciągnie dla siebie jakieś wnioski. Przy okazji –
zagraniczna turystyka koncertowa wcale nie musi być bardzo droga, spokojnie
można zmieścić się w sumie takiej, jaką zapłacilibyśmy za podróż pociągiem np.
Gdańsk-Kraków. Dlatego, serio – jeśli macie jakieś koncertowe marzenia, trochę
wolnych pieniędzy, możliwość i czas – bardzo polecam śledzenie tras
europejskich ulubionych zespołów.
Tak, w dużym skrócie, upłynął mi wrzesień. Był Wiedeń, był Lynne, było też kilka bardzo trudnych wydarzeń życiowych. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, żyję, mam się nieźle i czekam na cuda kolejnych miesięcy. Chyba jeszcze się jakieś przydarzą, co?
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz