Uwielbiam
grudzień. To taki ciepły miesiąc, ciepły mentalnie. Ten był
specyficzny, ale wszystko w tym roku takie jest, więc chyba bez
zaskoczeń?
Bardzo
chciałam jechać na koncert Paula McCartney'a, bardzo, bardzo,
bardzo. Oczywiście nie zdążyłam z kupnem biletu w podstawowej
turze i dwa tygodnie przed koncertem uderzył mnie fakt, że
zwyczajnie muszę coś wymyślić i pojechać, bo sobie nie daruję,
jeśli mnie tam nie będzie. Podliczyłam ostatnie oszczędności i
zaczęłam obserwować aukcje. Strasznie nie lubię bawić się w
kupowanie przez pośredników, zwłaszcza tych imiennych, więc
miałam spore opory. Ale cuda się zdarzają i... Akurat tego dnia,
kiedy miałam kupić bilet od przypadkowej osoby, Live Nation rzucił
ostatnią pulę biletów. Co prawda na trybunach, co prawda trochę z
tyłu, ale... to naprawdę nie było istotne. Koncert był idealny.
Paul przeuroczy. Beatlemania żywa. Nie wierzę, że to wydarzyło
się naprawdę.
Idealnie
się złożyło, bo koncert odbywał się w Krakowie, a Kraków przed
świętami jest moim najulubieńszym miejscem na świecie.
Pochodziłam po krętych uliczkach, odwiedziłam ulubione księgarnie,
nacieszyłam się jarmarkiem świątecznym. I tylko żałowałam, że
nie mogę zostać dłużej.
W
Krakowie odwiedziłam też Kino pod Baranami, żeby obejrzeć
Narodziny Gwiazdy. Poczułam, że to właśnie jest idealne
miejsce na ten seans. Po pierwsze – chcę takie kino bliżej.
Klimatyczne, przytulne, w starym stylu. Nie wiem, jak można się
masowo pozbywać się kin studyjnych, toż to zbrodnia kulturalna
najwyższej wagi. Po drugie i ostatnie – byłam przekonana, że
muszę obejrzeć ten film od pierwszego zwiastuna. Pierwszy raz
zobaczyłam go latem, przed jakimś seansem i oprócz tego, że od
razu wzruszył mnie totalnie, to nie mogłam przestać o nim myśleć
przez kilka tygodni. Jasne, produkcja ta ma sporo wad, jest bardzo
prosta, przewidywalna i schematyczna, ale zupełnie nie przeszkadza
mi to w kochaniu jej całym sercem. Bardzo proszę o Oscary dla Gagi,
Coopera i Shallow. Gdybym nie znała Bradleya Coopera
pomyślałabym, że jest zawodowym muzykiem. Dlatego proszę też o
płytę i trasę, bo bardzo możliwe, że ktoś tu się minął z
powołaniem. Paradoksalnie, w Narodzinach Gwiazdy najbardziej
rozczarował mnie soundtrack jako całość. Dodam jeszcze, że
przepłakałam większość filmu, płakałam, chodząc po ulicach
Krakowa i płakałam w hostelu. Trochę się obawiałam, że nie
zdążę się ogarnąć do koncertu, ale udało się. Jestem więc
umiarkowania niezrównoważona.
I...
już nie mogę się doczekać kolejnej samotnej wyprawy do Krakowa.
Mam ogromną słabość do tego miasta, chociaż myślę, że nie
mogłabym tam zostać na zawsze. Czekam na maj, może wtedy się
wybiorę. Zresztą... każdy moment jest dobry.
Z
filmów polecam Wam też Długi Semestr –
dokument o syryjskich kobietach. Uświadomił mi jak ograniczone jest
moje spojrzenie na tę kulturę i jak mało na jej temat wiem. Myślę,
że niestety większość Europejczyków patrzy na ludzi z krajów arabskich w
bardzo prosty, konkretny sposób, a... jest to wyłącznie jedna
strona medalu i nie wszyscy są tam konserwatywnymi muzułmanami.
Polecam więc dokument i poszerzanie horyzontów, tak w ogóle.
W
grudniu swoją działalność zakończyły Domowe Melodie. Cóż za
strata! Nie ma i nie będzie drugiego takiego zespołu. Grając
proste utwory, prosto z serca stali się fenomenem i zapisali swoją
krótką, ale bardzo ważną kartę w historii polskiej muzyki. Na
pożegnanie Jucho napisała Nutny Pamiętnik
– przepiękny album, zawierający teksy piosenek zespołu, nuty i
akordy oraz – to, co najważniejsze – historie powstawania
piosenek i pamiątkowe zdjęcia zespołu. Szalenie wzruszająca rzecz
i piękna pamiątka. Szkoda tylko, że na płycie dodanej do książki,
znalazła się tylko jedna piosenka. Smuteczek.
Najlepszą
książką grudnia są dla mnie Małe Ogniska
Celeste Ng. W dużym skrócie – jest to historia matki i córki,
które próbują zadomowić się w małej, zamkniętej społeczności,
której częścią stały się za sprawą przeprowadzki.
Na koniec trochę prywaty. Byłam w SPA. Szczerze mówiąc, to jedno
z ostatnich miejsc, o których marzyłam. Nie mój klimat, po prostu.
Ale kiedy odbywa się tam coś na kształt wieczoru panieńskiego
jednej z twoich najbliższych osób, musisz jechać i już.
Doświadczenie było na pewno interesujące, ale wiem, że nie
chciałabym tego powtarzać jakoś super często. O ile rzeczywiście
sauna jest czymś, co moje ciało lubi, tak masaż wykonywany przez
kogoś obcego... mam mieszane uczucia. Niby miło, jak ciało ma
szansę trochę się odprężyć, ale... kurde. Jak miłe,
sympatyczne i profesjonalne nie byłyby masażystki (a były,
bardzo), to moja głowa nie może się w pełni zrelaksować i
zaakceptować faktu, że ciała dotyka ktoś przypadkowy. No
niestety. Może kiedyś zasłużę sobie na prywatnego masażystę,
tymczasem muszę obejść się smakiem. Cóż.
Ostatnie dni roku, to w końcu ślub Karolajny i Konrada. Ach, jak te
dzieci szybko dorastają! Chociaż było naprawdę przemiło, mam
nadzieję, że to koniec ze ślubami, weselami innymi cyrkami, na
dłuższy czas. Patrzenie na ludzi w związkach wykańcza mnie
emocjonalnie i naprawdę nie potrzebuje tego więcej. A Państwu
Młodym życzę słodkiego miłego życia. Szkoda tylko, że życia w
Niemczech. Ech.
Rok zakończyłam wierszami Herberta i Sylwestrem w domu z rodzinką.
Wracamy do klasyki, ale mimo mojej ogromnej niechęci do tego święta,
nie było aż tak strasznie. Do zobaczenia w 2019!
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz