04:57

Nowe początki, trochę kultury, tona czekolady i… zostanę kierowczynią? – styczeń'18 w pigułce #1

Były plany, były oczekiwania, ale wiecie, jak działa życie – zwykle wszystko kończy się inaczej, niż się spodziewamy. Pod wieloma względami było trudno, sporo rzeczy się nie udało, ale kilka zaczęło i prawdopodobnie potoczy się w dobrą stronę.




Dawno nie miałam tak spokojnego stycznia. W końcu mogłam przemyśleć różne sprawy, podjąć kilka decyzji i po prostu zacząć od nowa. Miałam wrócić na blog, ale tu sprawy się pokomplikowały i ruszam teraz. Ale wiem, że czasem trzeba przeczekać, dać sobie czas, nabrać dystansu. Oczywiście mogłabym to robić w nieskończoność, ale potrzebuję trochę podziałać. Bardziej jawnie. Już czas.

Styczeń oczywiście rozpoczął się Sylwestrem i… znowu było w porządku. Dwa znośnie Sylwestry z rzędu, nie może być. I zupełnie nikomu nie przeszkadza, kiedy trzy z dziesięciu osób zasypiają niedługo po północy. Ani to, że nie jest to żadna stała ekipa, a część z tych osób widziałam po raz pierwszy. Było miło i to wystarczy.

Elf bardzo sylwestrowy


Jakoś przed świętami, trochę z rozpędu kupiłam internetowy kurs fotografii. Szkołę foto, co prawda skończyłam już jakiś czas temu, ale ciągle mam sporo pytań technicznych, a że zdjęcia są ważnym elementem mojej codzienności, chciałabym w pełni wiedzieć, co robię. O kursie oczywiście zdążyłam zapomnieć, więc trochę mnie zaskoczył mail, o jego rozpoczęciu.

Myślę, że to spoko opcja na początek, chociaż, podejrzewam, że większość tej wiedzy można znaleźć za darmo w internecie. Ale nie żałuję, bo odkryłam kilka błędów, które najczęściej wkradają się na moje fotografie. No i internetowy system nauki, to coś, co bardzo do mnie trafia. Jeśli jesteście zainteresowani, zapraszam na stronę Dominiki J

Nowy rok, nowe inwestycje. Stwierdziłam, że po ośmiu latach z moimi Pionnerkami, czas na zmianę. Przez ten czas używałam też wielu innych, najczęściej dousznych słuchawek, które zupełnie się u mnie nie sprawdzały albo jakichś tanich nausznych, które szybko się rozpadały. Ewentualnie kradłam jakieś Braciszkowi… Słuchawki się rozpadały, kolejne MP4 też. Moje słuchawki Pionner wciąż są super, ale prawda jest taka, że nigdy nie były stworzone do pracy w drodze. Bardzo długi kabel i spora wielkość samych słuchawek sprawdza się przy komputerze, telewizji i wzmacniaczu gitarowym, ale na co dzień stają się po prostu dodatkowym bagażem. Dlatego… Trochę szukałam, trochę czytałam, a że przerzuciłam się niedawno na „normalny” telefon, zdecydowałam się na coś bez kabla. Nie chciałam płacić, nie wiadomo ile, ale Pioneer jest dla mnie zaufaną marką, no i przyznaję, że spodobały mi się wizualnie. Miałam trochę szczęścia i znalazłam ten model na allegro (oczywiście nieużywany) za połowę ceny regularnej. Wybór był idealny – słuchawki zajmują niewiele miejsca, dźwięk jest czyściutki, można też używać ich do rozmów telefonicznych. Wady? Urządzenie, do którego chcemy je podłączyć, musi mieć opcję bluetooth, poza tym w momentach turbulencji autobusowych zdarza się, że przerywają. Może jest na to jakaś metoda, ale nie wiem, w jaki sposób sprawdzić ile baterii zostało do końca działania słuchawek. Ładowałam je dopiero raz, co prawda nie używam ich na co dzień, ale wciąż śmigają. Mimo wszystko brak kabla i wielkość słuchawek rekompensują mi ewentualne wady. Polecam bardzo, bardzo. I nie, nie jest to fragment sponsorowany, ale nie miałabym nic przeciwko. 




Mimo nowych słuchawek, w styczniu miałam jakiś kryzys muzyczny. Zupełnie nie mogłam znaleźć czegoś, co pasowałoby mi do słuchania w stu procentach. Potrzebuję pozytywnej energii, świeżości, czegoś nowego, czegoś, czego nigdy nie słuchałam. Ktoś, coś?

Przesłuchałam kilka nowszych rzeczy, było trochę powrotów, ale jakoś… do niczego nie mogłam się przekonać. Chyba najlepiej słuchało mi się dwóch soundtracków, ale o tym dalej.

Zapętlałam też trzy utwory – Jeszcze w zielone gramy, w wersji Darii Zawiałow (genialna aranżacja, a tekst Wojciecha Młynarskiego zawsze na czasie). Sugar we’re going down Fall out boy, które bez znanej mi przyczyny, nawiedza mnie od czasu do czasu. I Rap to nie zabawa już Abradaba, czyli klimaty mocno podstawówkowe. W ogóle moja faza na wspomnienia ze starym rapem trwa, więc… wspominam.



Styczeń to w końcu gra Life is Strange: Before the Storm. Oczywiście polecam soundtrack, który mimo tego, że nie dorównuje temu z części pierwszej, wciąż jest bardzo klimatyczny. Tym razem w większości skomponowany przez grupę Daughter. A sama gra… Pierwszy epizod był dla mnie bardzo emocjonujący, później było słabiej. Bardzo lubię obie bohaterki, ale ich historie nie do końca mnie przekonały. Brakowało mi też pierwiastka fantastycznego z pierwszej części. Warto zagrać, jednak moim zdaniem gra nie dorównuje pierwowzorowi.



W styczniu podobnie jak przez większość zeszłego roku miałam koszmarne problemy z koncentracją na filmach. Seriale jeszcze jakoś szły, ale filmy… Potrafiłam wyłączyć się kilka razy w ciągu seansu i nie mieć pojęcia, o co chodzi. Żadnego filmu Wam nie polecę, ale polecam po raz kolejny serial Pan Mercedes. Do książki nie byłam przekonana w pełni, ekranizacja natomiast, trafiła do mnie od pierwszego odcinka. Trzeba przyznać, że sporą robotę robi soundtrack, który polecam niezależnie od tego, czy planujecie oglądać serię – jest tam sporo oldschoolowcyh kawałków, które fajnie jest sobie przypomnieć. No i czekam na kolejne sezony – każda z książek serii podobała mi się bardziej od poprzedniej, liczę więc, że podobnie będzie z adaptacją.



Przeczytałam też parę ciekawych rzeczy, ale tylko (aż?) dwie trafiły do mnie w stu procentach.

Po pierwsze Rdza Jakuba Małeckiego. Przejmująca, z ogromną dozą melancholii i smutku historia – dokładnie tak, jak lubię najbardziej. Piękny styl, piękna literatura. To trzecia część zamykająca tryptyk stworzony przez autora, ale każdą z książek można czytać niezależnie od pozostałych. Ja zaczęłam akurat od tej i wiem, że będę chciała przeczytać wszystko, co wyszło spod pióra tego autora. Poza tym obejrzałam kilka wywiadów i oprócz tego, że pan Małecki jest świetnym pisarzem, to także przeuroczy człowiek. Liczę na jakieś spotkanie autorskie.



Coś z zupełnie innej bajki, czyli Cudowny chłopak R. J. Palacio. Książka właściwie skierowana do dzieci i młodszej młodzieży, ale przeczytanie jej przyniosło mi sporo wzruszeń, radości optymizmu i czytelniczej satysfakcji. Myślę, że takie pozycje powinny być omawiane w szkołach, przynajmniej we fragmentach. Książkę czytałam w wersji elektronicznej, w abonamencie Legimi, ale (niestety!) podobała mi się tak bardzo, że fizyczna wersja już leży na mojej półce. Jak widać, moje korzystanie z abonamentu nie działa tak, jak powinno. Jeśli nie macie ochoty na czytanie, polecam też film – naprawdę świetnie skrojone kino familijne.

W styczniu wypiłam też sporo gorącej czekolady i kakao z piankami. Jeśli ktoś szuka prostej metody na czekoladę, zajrzyjcie do Ani – dla mnie ta wersja jest odrobinę za słodka, ale każdy może sobie zrobić taki deser zgodnie ze swoim gustem.

A czekolada umilała mi tworzenie mojego Bullet Journala. Wychodzi na to, że co robię, wcale Bullet Journalem nie jest, ale! Zbieram wszystkie swoje dobre wspomnienia, gromadzę tasiemki i naklejki, relaksuję się i bawię, więc myślę, że mój wspomnieniowy notatnik sprawdza się idealnie.

I na koniec coś, co pewnie powinno znaleźć się na początku. Zaczęłam kurs na prawo jazdy. To spory zwrot akcji w moim życiu, bo jeszcze kilka miesięcy temu zupełnie tego nie planowałam. Cieszę się i mam nadzieję, że dobrze i szybko mi to pójdzie. Także strzeżcie się okoliczni drogowcy, bo niedługo będę kierowczynią! :D

Tak właśnie wyglądał styczeń. Mam nadzieję, że to dobre dobrego początki, bo jak na razie… Jest nieźle, Proszę Państwa.

Zostań ze mną na dłużej :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger