Były
plany, były oczekiwania, ale wiecie, jak działa życie – zwykle wszystko kończy
się inaczej, niż się spodziewamy. Pod wieloma względami było trudno, sporo
rzeczy się nie udało, ale kilka zaczęło i prawdopodobnie potoczy się w dobrą
stronę.
Dawno
nie miałam tak spokojnego stycznia. W końcu mogłam przemyśleć różne sprawy,
podjąć kilka decyzji i po prostu zacząć od nowa. Miałam wrócić na blog, ale tu
sprawy się pokomplikowały i ruszam teraz. Ale wiem, że czasem trzeba
przeczekać, dać sobie czas, nabrać dystansu. Oczywiście mogłabym to robić w
nieskończoność, ale potrzebuję trochę podziałać. Bardziej jawnie. Już czas.
Styczeń
oczywiście rozpoczął się Sylwestrem i… znowu było w porządku. Dwa znośnie
Sylwestry z rzędu, nie może być. I zupełnie nikomu nie przeszkadza, kiedy trzy
z dziesięciu osób zasypiają niedługo po północy. Ani to, że nie jest to żadna
stała ekipa, a część z tych osób widziałam po raz pierwszy. Było miło i to
wystarczy.
Elf bardzo sylwestrowy |
Jakoś
przed świętami, trochę z rozpędu kupiłam internetowy kurs fotografii. Szkołę
foto, co prawda skończyłam już jakiś czas temu, ale ciągle mam sporo pytań
technicznych, a że zdjęcia są ważnym elementem mojej codzienności, chciałabym w
pełni wiedzieć, co robię. O kursie oczywiście zdążyłam zapomnieć, więc trochę
mnie zaskoczył mail, o jego rozpoczęciu.
Myślę,
że to spoko opcja na początek, chociaż, podejrzewam, że większość tej wiedzy
można znaleźć za darmo w internecie. Ale nie żałuję, bo odkryłam kilka błędów,
które najczęściej wkradają się na moje fotografie. No i internetowy system
nauki, to coś, co bardzo do mnie trafia. Jeśli jesteście zainteresowani,
zapraszam na stronę Dominiki J
Nowy
rok, nowe inwestycje. Stwierdziłam, że po ośmiu latach z moimi Pionnerkami,
czas na zmianę. Przez ten czas używałam też wielu innych, najczęściej dousznych
słuchawek, które zupełnie się u mnie nie sprawdzały albo jakichś tanich
nausznych, które szybko się rozpadały. Ewentualnie kradłam jakieś Braciszkowi…
Słuchawki się rozpadały, kolejne MP4 też. Moje słuchawki Pionner wciąż są
super, ale prawda jest taka, że nigdy nie były stworzone do pracy w drodze.
Bardzo długi kabel i spora wielkość samych słuchawek sprawdza się przy
komputerze, telewizji i wzmacniaczu gitarowym, ale na co dzień stają się po
prostu dodatkowym bagażem. Dlatego… Trochę szukałam, trochę czytałam, a że
przerzuciłam się niedawno na „normalny” telefon, zdecydowałam się na coś bez
kabla. Nie chciałam płacić, nie wiadomo ile, ale Pioneer jest dla mnie zaufaną
marką, no i przyznaję, że spodobały mi się wizualnie. Miałam trochę szczęścia i
znalazłam ten model na allegro (oczywiście nieużywany) za połowę ceny
regularnej. Wybór był idealny – słuchawki zajmują niewiele miejsca, dźwięk jest
czyściutki, można też używać ich do rozmów telefonicznych. Wady? Urządzenie, do
którego chcemy je podłączyć, musi mieć opcję bluetooth, poza tym w momentach
turbulencji autobusowych zdarza się, że przerywają. Może jest na to jakaś
metoda, ale nie wiem, w jaki sposób sprawdzić ile baterii zostało do końca
działania słuchawek. Ładowałam je dopiero raz, co prawda nie używam ich na co
dzień, ale wciąż śmigają. Mimo wszystko brak kabla i wielkość słuchawek
rekompensują mi ewentualne wady. Polecam bardzo, bardzo. I nie, nie jest to
fragment sponsorowany, ale nie miałabym nic przeciwko.
Mimo
nowych słuchawek, w styczniu miałam jakiś kryzys muzyczny. Zupełnie nie mogłam
znaleźć czegoś, co pasowałoby mi do słuchania w stu procentach. Potrzebuję
pozytywnej energii, świeżości, czegoś nowego, czegoś, czego nigdy nie
słuchałam. Ktoś, coś?
Przesłuchałam
kilka nowszych rzeczy, było trochę powrotów, ale jakoś… do niczego nie mogłam
się przekonać. Chyba najlepiej słuchało mi się dwóch soundtracków, ale o tym
dalej.
Zapętlałam
też trzy utwory – Jeszcze w zielone gramy,
w wersji Darii Zawiałow (genialna aranżacja, a tekst Wojciecha Młynarskiego
zawsze na czasie). Sugar we’re going
down Fall out boy, które bez znanej mi przyczyny, nawiedza mnie od czasu do
czasu. I Rap to nie zabawa już
Abradaba, czyli klimaty mocno podstawówkowe. W ogóle moja faza na wspomnienia
ze starym rapem trwa, więc… wspominam.
Styczeń
to w końcu gra Life is Strange: Before
the Storm. Oczywiście polecam soundtrack, który mimo tego, że nie dorównuje
temu z części pierwszej, wciąż jest bardzo klimatyczny. Tym razem w większości
skomponowany przez grupę Daughter. A sama gra… Pierwszy epizod był dla mnie
bardzo emocjonujący, później było słabiej. Bardzo lubię obie bohaterki, ale ich
historie nie do końca mnie przekonały. Brakowało mi też pierwiastka
fantastycznego z pierwszej części. Warto zagrać, jednak moim zdaniem gra nie
dorównuje pierwowzorowi.
W
styczniu podobnie jak przez większość zeszłego roku miałam koszmarne problemy z
koncentracją na filmach. Seriale jeszcze jakoś szły, ale filmy… Potrafiłam
wyłączyć się kilka razy w ciągu seansu i nie mieć pojęcia, o co chodzi. Żadnego
filmu Wam nie polecę, ale polecam po raz kolejny serial Pan Mercedes. Do książki nie byłam przekonana w pełni, ekranizacja
natomiast, trafiła do mnie od pierwszego odcinka. Trzeba przyznać, że sporą
robotę robi soundtrack, który polecam niezależnie od tego, czy planujecie
oglądać serię – jest tam sporo oldschoolowcyh kawałków, które fajnie jest sobie
przypomnieć. No i czekam na kolejne sezony – każda z książek serii podobała mi
się bardziej od poprzedniej, liczę więc, że podobnie będzie z adaptacją.
Przeczytałam
też parę ciekawych rzeczy, ale tylko (aż?) dwie trafiły do mnie w stu
procentach.
Po
pierwsze Rdza Jakuba Małeckiego.
Przejmująca, z ogromną dozą melancholii i smutku historia – dokładnie tak, jak
lubię najbardziej. Piękny styl, piękna literatura. To trzecia część zamykająca
tryptyk stworzony przez autora, ale każdą z książek można czytać niezależnie od
pozostałych. Ja zaczęłam akurat od tej i wiem, że będę chciała przeczytać
wszystko, co wyszło spod pióra tego autora. Poza tym obejrzałam kilka wywiadów
i oprócz tego, że pan Małecki jest świetnym pisarzem, to także przeuroczy
człowiek. Liczę na jakieś spotkanie autorskie.
Coś
z zupełnie innej bajki, czyli Cudowny
chłopak R. J. Palacio. Książka właściwie skierowana do dzieci i młodszej
młodzieży, ale przeczytanie jej przyniosło mi sporo wzruszeń, radości optymizmu
i czytelniczej satysfakcji. Myślę, że takie pozycje powinny być omawiane w
szkołach, przynajmniej we fragmentach. Książkę czytałam w wersji
elektronicznej, w abonamencie Legimi, ale (niestety!) podobała mi się tak
bardzo, że fizyczna wersja już leży na mojej półce. Jak widać, moje korzystanie
z abonamentu nie działa tak, jak powinno. Jeśli nie macie ochoty na czytanie,
polecam też film – naprawdę świetnie skrojone kino familijne.
W
styczniu wypiłam też sporo gorącej czekolady i kakao z piankami. Jeśli ktoś
szuka prostej metody na czekoladę, zajrzyjcie do Ani – dla mnie ta wersja jest
odrobinę za słodka, ale każdy może sobie zrobić taki deser zgodnie ze swoim
gustem.
A
czekolada umilała mi tworzenie mojego Bullet Journala. Wychodzi na to, że co
robię, wcale Bullet Journalem nie jest, ale! Zbieram wszystkie swoje dobre
wspomnienia, gromadzę tasiemki i naklejki, relaksuję się i bawię, więc myślę,
że mój wspomnieniowy notatnik sprawdza się idealnie.
I
na koniec coś, co pewnie powinno znaleźć się na początku. Zaczęłam kurs na prawo
jazdy. To spory zwrot akcji w moim życiu, bo jeszcze kilka miesięcy temu
zupełnie tego nie planowałam. Cieszę się i mam nadzieję, że dobrze i szybko mi
to pójdzie. Także strzeżcie się okoliczni drogowcy, bo niedługo będę
kierowczynią! :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz