Nie
wyobrażacie sobie, jak bardzo bałam się tego filmu. Kiedy zobaczyłam pierwsze
zwiastuny, mój lęk tylko wzrastał. Mr.
Robot, czy też Rami Malek wokalistą Queen? Dlaczego? Czy moje obawy były
słuszne?
Żeby
naświetlić Wam, jak ważny miał być to dla mnie seans, muszę trochę napisać, co
znaczy dla mnie sam zespół Queen. A znaczy bardzo dużo. Nie będę opowiadać
wszystkich swoich historii z nim związanych, może zrobię to kiedy indziej, ale
bądźcie świadomi, że nie jest to dla mnie jakaś przypadkowa kapela. Muzyka
Queen towarzyszy mi od zawsze i na zawsze będzie. Jest to dla mnie jeden z najbardziej
istotnych zespołów w ogóle i pewnie, gdybym musiała wybrać tylko jeden
najważniejszy zespół, wybrałabym właśnie Queen. Wybierać jednak nie chcę i na
szczęście nie muszę.
Przed seansem Bohemian Rhapsody z tyłu
głowy towarzyszyła mi myśl Mam nadzieję,
że tego nie spieprzyliście.
Film
ten jest historią zespołu od momentu, w którym do Briana i Rogera dołączył
Freddie do słynnego występu grupy na Live Aid w 1985 roku. Zaznaczmy, że
historią uproszczoną i uładzoną, jak na standardy fabularne przystało, ale
wciąż nieźle przedstawioną. Nie jest to jednak dokument, a film biograficzny,
więc fakt, że nie będzie to wierna kopia rzeczywistości, był oczywisty. No i
fabuła skupia się jednak przede wszystkim na historii Freddiego. To jego
rodzinę poznajemy, jego wzloty i upadki obserwujemy najuważniej. Ale nie ma się
co dziwić – serce zespołu jest jedno.
Moje
obawy, co obsady głównych bohaterów, okazały się zupełnie bezpodstawne. Patrząc
na ekran, nie widziałam aktorów, a muzyków, których znam i cenię. Myślę, że
casting do filmów biograficznych jest rzadko tak udany, jak ten. Panowie na
czas grania stali się grupą Queen, za co mam do nich ogromny szacunek. Wygląd,
zachowanie, sposób bycia, ukazanie osobowości… Wyszło wspaniale, naprawdę.
Poszczególne
piosenki w bardzo naturalny sposób zostały wplecione w fabułę. Bardzo dobrze
zgrywają się z kontekstem poszczególnych scen, co nadaje harmonii i spójności
całości. Szczegóły z biografii zespołu są przemycane w dialogach, moim zdaniem
w bardzo umiejętny sposób. Proste, ale przemyślane zdjęcia i charakterystyczne
kolory nadają klimatu produkcji. No i soundtrack napisany przez wybitny zespół,
czy już o tym wspominałam?
Najbardziej
ujęło mnie przedstawienie dwóch aspektów historii. Po pierwsze muzyka –
wszystkie momenty, kiedy pokazane zostało, jak tworzyli. Zwłaszcza moment
nagrywania tytułowego utworu – kiedy Roger raz po raz wyśpiewuje Galileo i w końcu reszta zespołu do
niego dołącza. Cieszę się, że podkreślony został fakt, że każdy z chłopaków
komponował swoje utwory i pisał teksty. W końcu grupa Queen składała się z
czterech bardzo uzdolnionych muzycznie osób. Poniżej, dla wtajemniczonych,
wstawiam piosenkę I’m in Love With My Car.
Żeby Rogerowi nie było przykro.
Drugim
aspektem, który jest według mnie siłą tego filmu, jest przedstawienie relacji
Freddiego i Mary Austin. Subtelnie i bardzo emocjonalnie. Bez przesadnego
dramatyzowania, ale z ukazaniem złożoności ich relacji. Bo choć ostatecznie nie
była to miłość romantyczna, to jednak Love
of His Life. Jak było między nimi naprawdę, wiedzą wyłączenie sami
zainteresowani, jednak wiadomo, że Mary była jedną z najważniejszych osób w
życiu muzyka, a ich relacja miała na niego ogromny wpływ. Prawdopodobnie też
spory wpływ na bieg całej historii jego życia.
No
i w końcu sam Freddie jako postać. Postać tragiczna. Człowiek, który szukał
siebie, swojej tożsamości, nie tylko seksualnej, ale przede wszystkim
podstawowej – kim jestem, gdzie przynależę? Człowiek, który postanowił
wykreować swoje życie od nowa – zaczynając od zmiany nazwiska, sposobu mówienia
o sobie i komunikacji ze światem, kończąc na sposobie ubierania i organizowaniu
osobliwych imprez. Czy udało się jemu odnaleźć w tym wszystkim siebie i znaleźć
harmonię wewnętrzną, o to nie będę miała okazji zapytać go w tym życiu. Jednak
wierzę, że wszystko, co robił, wypływało z niego. Gubił się – oczywiście. Nie
zawsze podejmował trafne decyzje – jasne. Był wielkim artystą, ale był też
człowiekiem, jak każdy z nas. I uważam, że w filmie zostało to bardzo dobrze
przedstawione.
Żeby
nie było zbyt słodko, teraz aspekty, które w moim odczuciu nie poszły najlepiej.
Ten
film jest do bólu poprawny. Niby opowiada o podstawowych faktach, niby
przesadnie nie mija się z prawdą. Jednak zabrakło mi brudu, zabrakło mi mięsa.
Queen był zespołem, który nie bał się iść pod prąd i tworzył, co uważał za
słuszne, niekoniecznie zgodnie z zasadami rynku. Dlatego chciałabym, żeby ich
biografia była bardziej niepokorna, bardziej… żywa. Nie powiem Wam, co
dokładnie bym zmieniła, bo tego nie wiem. Mam jednak poczucie, że twórcy bali
się przekroczyć granicę poprawności, żeby nie zepsuć laurki. Szkoda.
Druga
sprawa, która znacząco wpłynęła na to, że mimo wszystko czuję niedosyt, to
moment, w którym historia się urywa. Może z czysto filmowego punktu widzenia
filmowego, zakończenie fabuły na koncercie Live Aid było dobrym posunięciem.
Może. Moim zdaniem wcale nie. Ja przedłużyłabym całość o co najmniej pół
godziny, pokazała, co działo się z Freddiem i przesunęła zakończenie na moment,
w którym odszedł. W ostatniej scenie dorzuciłabym Innuendo i powstałoby piękne zakończenie. Czy byłoby zbyt ckliwie?
Być może. Ale zakończenie, z jakim zostawiają nas twórcy, w moim odczuciu nie
jest satysfakcjonujące. Niestety. Poza tym, przez ostatnie lata działalności
też powstało kilka bardzo ważnych utworów. Szkoda, że ich zabrakło.
Brakowało
mi również tłumaczeń tekstów poszczególnych utworów. Uważam, że w filmach
muzycznych powinno się je bezwzględnie dodawać – w końcu muzyka jest jednym z
najważniejszych elementów tego typu produkcji. Choć dobrze znam teksty piosenek
zespołu, uważam, że napisy podczas ich trwania byłyby pozytywnym akcentem
dopełniającym całość.
Film
Bohemian Rhapsody mnie nie zaskoczył,
ale też nie rozczarował. Był dla mnie okazją do odświeżenia sobie historii
Queen w nowej formie i przypomnieniem, jak ważny jest dla mnie ten zespół.
Chociaż… przecież nie zapomniałam. O miłości się nie zapomina. Zwłaszcza o Miłości Życia.
P.S.
Teraz lecę poznawać recenzje, bo póki co nie czytałam żadnych opinii, żeby się
nie nastawiać i nie zaśmiecać głowy, przed pisaniem własnej. Jeśli widzieliście
Bohemian Rhapsody, czekam na Wasze
wrażenia :)
Przypis
po czasie
Opinię,
którą mieliście okazję przeczytać, stworzyłam tuż po listopadowym seansie Bohemian Rhapsody. Dziś – jestem zaskoczona,
że film zbiera tyle nagród na festiwalach. A nominacja oscarowa? Hmmm… Nie
wpadłabym na to, żeby ją przyznać. Może sam Rami Malek mógłby dostać tę
nagrodę, ale film jako całość? Mocno dyskusyjne. Miło, że twórczość Queen
odżyła w szerszej świadomości, jednak wciąż czekam na filmową biografię, która bez
żadnych ale będzie zwieńczeniem
dokonań Królowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz