José González po raz
drugi, The String Theory po raz pierwszy. Jak było? O tym za chwilę.
Tradycyjnie zacznę od kontekstu.
Miało mnie nie być na
tym koncercie. Bardzo chciałam iść, ale wypadał idealnie w środku sesji, więc
postanowiłam dać sobie spokój. Wybierali się za to moi rodzice, bo w ramach
prezentu świątecznego daliśmy im z Braciszkiem bilety (przeżycia i wspomnienia
to najlepsze prezenty – polecam). Dzień przed koncertem kupiłam bilet sobie –
egzaminy ułożyły się tak, że udało mi się wyrwać.
Teatr Szekspirowski –
zderzenie pierwsze. Do tej pory nie miałam okazji zobaczyć gdańskiego teatru od
środka, a już od dawna byłam ciekawa, jak w rzeczywistości wygląda. Zanim udało
nam się wejść, powitała nas dłuuuuuuuuga kolejka. Chociaż kurczyła się
dość szybko, wielki minus dla organizatorów – na dworze było naprawdę mroźno i
czekanie na wejście okazało się bardzo słabą opcją.
Weszliśmy. Wnętrze
niespecjalnie kojarzyło mi się z teatrem. Z jednej strony stało stoisko z
gadżetami, z drugiej z jedzeniem, dalej z piciem... trochę targowa atmosfera.
Kolejna kontrola biletów i sala główna. Też specyficzna. Wiem, że teatr
inspirowany Szekspirem ma własną specyfikę i wygląda inaczej niż to, z czym teatr kojarzy się większości z
nas, ale jakoś mnie to nie przekonuje. Ok, jeśli chodzi o miejsca stojące, (na
koncercie) było w porządku, ale myślę, że widzowie siedzący na balkonach mogli
mieć problem z odbiorem występu. Jestem bardzo ciekawa, jak taki układ
funkcjonuje na spektaklach teatralnych, muszę koniecznie sprawdzić. Jeśli nie
wiecie, o czym mówię, możecie zobaczyć zdjęcia na stronie teatru.
Dwa
słowa o publiczności. Było różnorodnie i pod względem wieku (chociaż, wydaje mi się, że średnia byłaby
raczej wyższa, niż niższa) i narodowości. Pojawiło się sporo hipsteriady (a
myślałam, że gatunek wymiera) w przeważającej liczbie chłopców w grubych
swetrach, z gęstymi futrami na twarzach. [W tym miejscu miał pojawić się
sarkastyczny fragment o niektórych współczesnych mężczyznach, ale lepiej
będzie, jak się nie ukaże].
Ludzie
się gromadzili, koncert opóźniał, zaczynało nam się dłużyć. Dwie dziewczyny
zawzięcie o czymś dyskutowały, jedna z nich mówiła bardzo głośno, starając się
przyciągnąć nie wiadomo czyją uwagę, para w pobliżu udawała, że rozmawia o
czymś szalenie interesującym, ale ewidentnie przyszli na koncert w ramach gry
wstępnej (mam szczęście do wyłapywania w tłumie takich osób, na pewno nie
spodziewali się, że zostaną bohaterami czyjegoś tekstu), ostatecznie
spróbowałam skoncentrować się na rozmowie obcokrajowców, którzy stali za mną,
ale niewiele to dało. Dłużyło mi się okropnie i myślałam, że koncert nigdy się
nie zacznie.
Bardzo
lubię muzykę, którą tworzy José González, ale szczerze mówiąc, nigdy nie
traktowałam jej zbyt poważnie. Znam jego płyty, ale poza kilkoma
charakterystycznymi kompozycjami, piosenki zlewają się ze sobą. Utwór, który
przyniósł jemu popularność to cover, więc trochę słabo. Najczęściej włączam
płyty José, kiedy potrzebuję czegoś niezobowiązującego w tle. Nie była to
nigdy, w moim odczuciu, muzyka wymagająca stuprocentowej koncentracji. Ale (!).
Mój stosunek do
muzyki José zmienił się po koncercie na Open’erze dwa lata temu. Warunki, co prawda,
nie sprzyjały, bo był środek dnia, a występ nie trwał zbyt długo, ale ta
atmosfera, którą udało się wówczas zbudować muzykom... magia.
Po tamtym koncercie
pomyślałam, że super byłoby zobaczyć wokalistę w innych okolicznościach i w
końcu pojawiła się taka okazja. Nie wiedziałam tylko, czym jest tajemnicze The
String Theory, nie miałam też okazji zainteresować się tematem, a właśnie ich
obecność okazała się kluczowa dla całości występu.
Koncert się zaczął,
dźwięki wypełniły salę. Podczas kilku pierwszych utworów nie miałam pojęcia, co
się dzieje. Spodziewałam się niepozornego człowieka z gitarą, który potrafi
czarować dźwiękami, ale to...? To była petarda. Na scenie znajdowało się ponad
dwudziestu muzyków, z czego część grała na instrumentach, których nigdy
wcześniej nie widziałam. Było mnóstwo smyczków, perkusja, instrumenty dęte,
osoby odpowiadające za chórki... Pełnowymiarowa orkiestra. No i najważniejsze.
Dyrygent. José, jak to José – siedział sobie spokojnie z gitarką, odśpiewując
kolejne utwory. Był jedną z wielu części spójnej całości. Oficjalnie José miał
być gwiazdą wieczoru, ale moją gwiazdą zdecydowanie był dyrygent. Co ten
człowiek wyprawiał! Dyrygenci, to z definicji interesujący gatunek ludzi,
którzy fascynują mnie od czasów, kiedy śpiewałam w chórze. Trzeba mieć naprawdę
spory talent i umiejętności, żeby ogarnąć większą muzykującą grupę. Jedni są
spięci i totalnie skoncentrowani, inni maksymalnie wyluzowani. Ten należał
zdecydowanie do tych drugich. On nie dyrygował, on był muzyką. Emanował taką
energią, że jego występ był zupełnie osobnym show. Serio, nie miałabym nic
przeciwko, żeby patrzeć na jego wyczyny, nawet, jeśli byłby sam na scenie.
Zawsze się zastanawiam czy tacy ludzie w codziennym życiu też są tak bardzo...
nieokiełznani. Wow.
Wracając do meritum –
muzyka studyjna José, a to, czego można doświadczyć na koncercie, to zupełnie
różne bajki. Płyty są surowe, a kompozycje na żywo rozbudowane i interesujące.
O ile piosenki na płytach są do siebie podobne, to na koncercie – całkowita różnorodność.
Trudno zdefiniować to, co można było usłyszeć w Teatrze Szekspirowskim, ale
pojawiły się inspiracje muzyką klasyczną, momentami miałam wrażenie, że słucham
muzyki ilustracyjnej, wyrwanej prosto z niemego filmu, chwilami było
musicalowo, rozrywkowo, bardzo eksperymentalnie (wiertarka, jako instrument
zawsze spoko). Pełna gama muzycznych doznań.
Muzycy, oprócz tego,
że dali z siebie naprawdę wiele, świetnie się bawili. Większość wydawała się
być zupełnie wyluzowana i miałam poczucie, że po prostu cieszą się z tego, co
robią.
Jeśli będziecie mieli
okazję zobaczyć José González i The String Theory na żywo – naprawdę bardzo,
bardzo polecam. W internecie znajdziecie ich występy, ale zupełnie nie oddają
tego, co dzieje się faktycznie na koncertach. Polecam wszystkim ludziom
kochającym muzykę, bo to totalna uczta dźwiękowa. Oni malują swoim graniem.
A ja... oderwałam się
na chwilę od spraw związanych ze studiami, ale nie na długo. Po koncercie
zauważyłam w tłumie prodziekana uniwersytetu z żoną. Mam nadzieję, że koncert
mu się podobał i wpłynął pozytywnie na ogarnianie spraw uniwersyteckich.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz