Styczeń zawsze kojarzył
mi się z takim miesiącem, którego nie ma. Zaczyna się rok, trzeba wrócić do
obowiązków, znowu przystosować, domknąć stare sprawy… I 31 dni mijało błyskawicznie. Nie tym razem.
Czekałam na koniec
stycznia, jak nigdy. Większość czasu byłam maksymalnie zestresowana i w
totalnej paranoi. Słusznie, nie słusznie…. Męczy mnie to, że pewne rzeczy
ciągle przede mną, losy się ważą i nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli nie uda mi
się to, co musi. Ale pewnie znów wybiegam odrobinę za daleko w przyszłość.
(Anty) towarzyskość
W ostatnich dniach
miesiąca uświadomiłam sobie, że od Sylwestra z nikim się nie widziałam. Nowy Rok,
zaskakująco udany, chociaż spędziłam go, trochę przez przypadek, z ekipą mojego
braciszka. Granie do rana w planszówkę Party
Time okazało się bardzo fajną opcją.
A potem… cóż. Pierwszą połowę
stycznia nie miałam siły na żadne spotkania, w drugiej nie miałam czasu. Pewnie
to nie pierwszy taki miesiąc, bo prawda jest taka, że nie potrzebuję widywać
się z ludźmi bardzo często, żeby było ok, ale tym razem trochę to odczułam. Zgaduję,
że przez uczelnię, bo jak się okazuje, kursowanie między trzema różnymi specjalizacjami
w ramach jednego kierunku studiów, może być głupsze niż zabawa w dwa kierunki
studiów na raz (na szczęście już nie praktykuję tego drugiego).
Wracając… To strasznie
durne uczucie, kiedy jednego dnia spędzasz parę godzin z ludźmi na pracy w grupie,
a następnego widzisz te same osoby i nikt nie odpowiada ci na głupie ‘cześć’. Robi
się, delikatnie ujmując, mało sympatycznie i odechciewa przebywania na uczelni
jeszcze bardziej. Gorzej, kiedy nagle potrzebujesz ich pomocy. Nie jednej osoby, ale wszystkich, a odpowiadają ci 3 z 30. Wiara w ludzi ciągle rośnie.
Równie fajnie jest,
kiedy nagle odzywa się do ciebie kilkoro znajomych, bo wszyscy na raz akurat
potrzebują przysługi. To jest standard w moim przypadku i całkiem serio
zaczynam się zastanawiać na specjalnym cennikiem usług, bo, jak się okazuje,
mam wiele unikatowych umiejętności. Przepraszam, jeśli niechcący odbiło się to
na kimś innym, ale serio… wszystko ma swoje granice.
No i tak… Znowu wyszło
na to, że czasem lepiej się odciąć.
Studia
Ten punkt wolałabym
przemilczeć, ale prawda jest taka, że właśnie wokół niego kręciło się prawie
wszystko w styczniu. Nie wiem kiedy skończę semestr, nie wiem, kiedy skończę
studia. Przede mną cudowny egzamin, którego w ogóle nie powinno być, a ja się
zastanawiam po co mi to wszystko. Jak tak dalej pójdzie, to po skończeniu
ostatniego semestru, będę chciała wymazać większość wspomnień z drugiego
stopnia studiów. Prawdopodobnie powinnam się zatrzymać na licencjacie albo
próbować studiować gdzieś indziej. Gdyby ktoś powiedział mi, że życie
uczelniane na magisterce tak bardzo mnie wykończy, to bym nie uwierzyła.
Cały mój kraj zamknięty w gdyby
Nie poprzestaję na
gdybaniu. Chyba przemyślałam już każdy etap swojego życia i zaprojektowałam
tyle alternatywnych wersji wydarzeń, ile tylko się dało.
Tak, wiem, że nie ma to
najmniejszego sensu. Wiem, że nie jestem Max z Life is Strange i nie mogę się cofać w czasie. Nie zmienia to
faktu, że bym chciała. Teraźniejszość mnie męczy, przyszłość nie specjalnie
widzę, czekam tylko na jakieś pojedyncze wydarzenia i tak sobie żyję od jednego
do kolejnego. Kiedyś nie miałam takich problemów i teraz też wolałabym nie
mieć. Zwłaszcza, że drugiego życia raczej nie dostanę.
Sprawy milsze i
bardziej kulturalne
Najlepszym dniem w
styczniu był zdecydowanie wyjazd na koncert Green Day. Dobrze, że wyrwałam się
chociaż na kilka godzin, bo myślę, że moje styczniowe wariactwo byłoby jeszcze
większe, niż było. No i (po) świąteczny Kraków. Chciałam się tam wybrać w grudniu, bo uwielbiam atmosferę w Krakowie przed świętami. Nie udało się, ale dostałam chociaż styczniową namiastkę.
Bywało gorzej... |
Stopniowo wracam do
oglądania, też nie w wymarzonym wymiarze, ale zawsze coś. Oglądałam raczej
lekkie i mało znaczące filmy, było jednak parę wyjątków. W końcu zobaczyłam Body/Ciało i rozczarowałam się. Szumowska
robi specyficzne filmy, żaden z tych, które widziałam w pełni do mnie nie
przemówił, ale i tak odebrałam je lepiej, niż ten. Przyznaję, jest dobrze
zagrany i nagrany, ale cała ta historia… tworzenie wielkiej otoczki wokół
niczego.
Moim filmem miesiąca są
Smażone zielone pomidory. Stara
produkcja, ale ma w sobie cudowne ciepło i atmosferę, którą uwielbiam. Jeśli jeszcze
nie widzieliście, to bardzo polecam. A jeśli widzieliście, obejrzyjcie jeszcze
raz. Niedługo muszę się zabrać za książkę.
Coś najbardziej
uniwersalnego – Fistaszki – wersja kinowa.
Snoopy był dla mnie zawsze postacią komiksową, którą lubiłam mieć na ubraniach
(miałam kiedyś takie super trampki…) i pierwszy raz zobaczyłam go w wersji
żywej. To milusia animacja, dzieciaki (i nie tylko) powinny ją obejrzeć, żeby
uświadomić sobie parę ważnych rzeczy. Super, super.
Muzycznie…
Przesłuchałam kilku nowszych albumów, ale na razie moje opinie to bardziej
pierwsze wrażenia, niż dogłębne analizy, więc się nie przywiązujcie.
W końcu zdecydowałam
się wysłuchać płyty Joanne Lady Gagi.
Piosenki napadały mnie wszędzie, co chwilę ktoś udostępniał jakiś utwór albo
cytat, więc się poddałam. I muszę przyznać, że konfrontacja z najnowszą
twórczością Lady G. była bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Płyta jest
urozmaicona, przemyślana, ale też bardzo emocjonalna, przez co nie mogłam się w
nią wsłuchiwać. Na pewno do niej wrócę, w lepszym czasie.
Z zeszłorocznych
nowości poznałam też Youth Autorty
Good Charlotte. Nic odkrywczego, ale wspomnienia z dzieciństwa, zawsze spoko.
I
see you The xx. Na pierwszy rzut ucha – przekombinowane. Lubię
ich surowe brzmienie z pierwszego albumu, drugi też był ok, a tutaj… Pojawiło
się strasznie dużo elektroniki, nie do końca to czuję i nie do końca z tym
chciałabym kojarzyć ten zespół. W zeszłym roku wybierałam się na ich koncert,
chyba dobrze, że nie dotarłam. Teraz będą na Open’erze, chociaż szczerze
mówiąc, nie widzę ich jako hedlinera. Ich muzyka nadaje się do grania w środku
nocy, w małym klubie, niekoniecznie na dużej festiwalowej scenie. Ale co ja tam
wiem, marketing ważniejszy.
Podobne wrażenie zrobił
na mnie singiel Gorillaz. Za pierwszym razem nie wiedziałam, czego słucham i
właściwe nadal nie wiem. Dokąd zespół zmierza nie mam pojęcia, nowa płyta
pokaże.
Z nowego AFI zawsze się
cieszę, chociaż to, co robili na początku działalności, a to, co robią teraz,
to zupełnie różne bajki. Nie mam na razie zdania o najnowszej płycie, ale
cieszę się, że jest. Ciągle liczę, że pojawią się w Polsce (Czad Festiwal???),
ale wątpię, że się tego doczekam.
Najwięcej radości i
oderwania od rzeczywistości dał mi Nocny Kochanek (huehue). Zdrajcy Metalu może nie dorównują poprzednikowi,
ale bawią i tak. To absurdalne poczucie humoru w wielu momentach było dla mnie
ratunkiem. Dziękuję panom bardzo za dawkę styczniowego optymizmu.
Blog
A na koniec – blog. Jak zauważyliście (albo nie) piszę częściej. Nie jest to jeszcze ten rodzaj regularności, który mi się
marzy, ale to zawsze jakiś początek. Chciałabym w przyszłości umieszczać teksty dwa razy
w tygodniu.
Problemem nie jest dla
mnie pisanie, bardziej publikowanie. O ile pierwszą czynność bardzo lubię,
druga ciągle wydaje mi się bez sensu. Może ktoś tam, coś tam czyta, ale rzadko
to do mnie dociera, a mimo wszystko pisać do siebie, to sobie mogę… i robię to,
ale nie tutaj. Dlatego w lutym chciałabym wrócić do budowania sieci czytelników.
Na początku jakoś mi to szło, ale podejrzewam, że muszę zmienić taktykę i
szukać ewentualnych zainteresowanych na blogach podobnych do mojego. No i zmienić w końcu nazwę,
bo nieszczęsne Trójmiasto może zniechęcać potencjalnych odbiorców. Nudzi mi się
gadanie do ścian.
Styczniowo blogowo
A w lutym…
Luty trwa, miałam
dużo planów i już wiem, że znacznej części z nich nie zrealizuję, chociaż
większość z nich nie wymaga ruszania się z domu. Widmo niedokończonych spraw
mnie prześladuje, trzymajcie kciuki, żebym nie zwariowała. Pociesza mnie fakt, że Oscary za pasem,
czas się ogarnąć filmowo i ogarnąć w ogóle też by się przydało. Do następnego.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz