Gdyby ktoś 12 lat temu
zabrał mnie na koncert Green Day, to umarłabym ze szczęścia. Pamiętam, że
prosiłam rodziców, ale nie brali takiej opcji pod uwagę, muzycznych znajomych
nie miałam, koncert przepadł. Na szczęście nie na zawsze.
Odkąd obejrzałam DVD Bullet in the Bible, zobaczenie Green
Day na żywo znalazło się bardzo wysoko na liście moich nastoletnich marzeń.
Myślę, że zbudowało to moje koncertowe wyobrażenia, bo nie za bardzo
wiedziałam wtedy jak taki ‘prawdziwy’ duży koncert wygląda. Nagranie oglądałam jeszcze
wiele razy, licząc na to, że zobaczę swój (wtedy) ulubiony zespół na żywo.
Lata mijały, koncertów
na moim koncie przybywało, a Green Day ciągle nie mogło dołączyć do tego grona.
Nie pamiętam dlaczego nie pojechałam do Łodzi w 2013. Może przez sesję, może
przez średnio entuzjastyczny odbiór płyt ¡Uno!, ¡Dos!, ¡Tré!
albo
brak towarzystwa, bo samotne eskapady zaczęłam rok później.
Spiskowcy w PKP |
Tym razem nie było
opcji, żeby odpuścić. Bilety kupiłam jesienią (pod pretekstem prezentu
urodzinowego dla braciszka). Oczywiście okazało się, że koncert wypadł w jednym
z głupszych momentów na uczelni, czego strasznie żałuję. Nie mogłam w 100% się
wyłączyć i przestać stresować.
Wróćmy jednak do
sobotniego koncertowego poranka. Wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy. Standardowo
ktoś siedział na naszych miejscach i miał pretensje, że chcemy akurat na nich
usiąść (zdarza mi się to tak często, że naprawdę nie mogę zrozumieć mechanizmu
myślenia ludzi bez miejscówek). Reszta podróży minęła zaskakująco spokojnie i w
końcu… Kraków.
Burger King, szybki
obiad i lecimy na tramwaj. Nie do końca wiem, jak to się stało, ale
pojechaliśmy w złą stronę. Czas uciekał, na zobaczenie supportu nie było już
szans. Po nieplanowanej wycieczce po mniej znanych zakamarkach miasta
dotarliśmy (i cudem zdążyliśmy).
Frytka z edycji limitowanej i ja |
Dwie negatywne rzeczy,
które od razu rzuciły mi się w oczy – brak telebimów – myślałam, że to jakiś
żart, bo z drugiej połowy płyty nie było widać nic. Michał jeszcze coś tam
zobaczył, ja musiałam uwierzyć, że scena stoi na swoim miejscu. Druga absurdalna
kwestia – temperatura. Nie przypominam sobie koncertu w pomieszczeniu, podczas
którego musiałabym być w kurtce i czapce. Tu nie było innej opcji, bo chociaż
nie staliśmy w miejscu, temperatura nie podskoczyła jakoś spektakularnie.
Po kilku rockowych
hymnach, w tym odśpiewanym przez całą halę Bohemian
Rhapsody Queen (uwielbiam takie akcje) zespół (podobno) pojawił się na
scenie.
Początek był słaby, bo
nagłośnienie szwankowało, ale panowie od pierwszych minut dawali z siebie 200%.
Dźwięk na szczęście stawał się coraz czystszy, atmosfera bardziej rozluźniona,
ale i tak cały koncert było mi przykro, że nie wiem, co dzieje się na scenie i
pierwszy raz w życiu żałowałam, że nie wybrałam miejsc na trybunach. Było
zmieniające się tło za sceną, były buchające ognie i inne bajery, a ja chętnie
oddałabym to wszystko za jeden mały telebim. Nikt mnie niestety nie pytał o
zdanie.
Pojawiło się sporo
utworów z nowej płyty, ale nie zabrakło starych hitów. Jak pokazuje setlist.fm
królowało American Idiot, potem Revolution Radio, Dookie i Nimrod plus
pojedyncze piosenki z pozostałych albumów. Fajnie, że na scenie znalazło się
też miejsce dla fanów. Longview odśpiewane
przez fankę (trochę zazdroszczę, ale smutna prawda jest taka, że nie pamiętam
już większości tekstów… starość). Potem gitarowe szaleństwo innego fana, który
mógł sobie zatrzymać gitarę na pamiątkę. Wiem, że to stały punkt koncertów, ale
ci, których to spotkało, na pewno nigdy tego nie zapomną.
Nie obyło się bez
wstawek politycznych i nawiązań do Trumpa. Dobrze, niedobrze, motywy polityczne
zawsze były elementem ich twórczości. Z drugiej strony – super, że krytykują
rasizm czy seksizm, promowania normalności nigdy dość.
Wygląda na to, że
chwyty koncertowe, zespół stosuje ciągle te same, nie wiem jak to się sprawdza,
kiedy idzie się na ich koncert po raz kolejny. Nie wiedziałam wcześniej o
akcjach z fanami na scenie, ale koncertowe aranżacje utworów, ten sam sposób
ich odśpiewywania i układ piosenek, który przez lata niewiele się zmienił,
sprawiły, że całość była przewidywalna. Czy mi to przeszkadzało? W ogóle.
Dzięki temu, że kiedyś znałam Bullet in
the Bible na pamięć, czułam się, jakbym po latach wróciła do domu. Nie
umierałam z ekscytacji, nie zostałam nie wiadomo jak poruszona, nie wiem ile będę
pamiętała z tego koncertu za kilka lat, ale czułam się na nim dobrze. Przeżyłam go z myślą – stare, dobre Green Day, cieszę się, że ciągle jesteście.
Nie umiem w selfie (lustrzanką) |
Gdybym jako nastolatka miała szansę uczestniczyć w tym koncercie, na pewno znaczyłoby to dla mnie więcej. Ale cieszę się, że mogłam go zobaczyć teraz. Chociaż zobaczyć jest w tym wypadku niefortunnym określeniem – upewniłam się, że muzycy są na swoim miejscu, kiedy Michał zlitował się nade mną i użyczył miejsca na swoich barkach podczas Minority. Podejrzewam, że na scenie działo się sporo ciekawych rzeczy (youtube potwiedza).
Liczę na to, że będzie
jakiś następny raz i dostanę szansę, żeby nie tylko posłuchać, ale i popatrzeć.
Mimo wszytko finał był idealny – biało-czerwone konfetti z nazwą zespołu, które
ciągle jeszcze znajduję w różnych miejscach, i utwór Good Riddance (Time of Your Life) odśpiewany pięknie przez całą
halę. I hope you had the time of your
life. Dziękuję Green Day za ważny kawałek życia.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz