Ten wpis będzie otwarciem serii muzycznej. Myślę o niej drugi rok, początkowo miała mieć
zupełnie inną formę, jak będzie – za chwilę się przekonacie.
Dziś o jednym z
zespołów, które towarzyszą mi odkąd pamiętam. Przez długi czas zaliczałam go do
mojej „wielkiej trójki”, dziś chyba nie potrafiłabym ograniczyć się do trzech
zespołów, wtedy jednak The Beatles było w czołówce.
Zanim jednak
wprowadziłam w swojej głowie taką klasyfikację przeszłam beatlemanię (to brzmi
jak nazwa nieuleczalnej choroby). Grupa The Beatles była w moim świecie i
przedtem i potem, ale nigdy tak intensywnie, jak wtedy.
A zaczęło się od
recenzji filmu Across the Universe. Recenzje
w Co Jest Grane Gazety Wyborczej śledzę jakoś od podstawówki, ale ta przekonała
mnie, jak mało która. Fakt, faktem, w tamtej recenzji kluczowa była dla mnie nazwa
The Beatles i wystarczyła, żebym wpadła w tryb: MUSZĘ TO ZOBACZYĆ.
Okazało się jednak, że
nie będzie to takie proste – film wyświetlany był tydzień albo dwa, w jednym kinie
w całym Trójmieście – Silver Screen w Gdyni (dzisiejsze Multikino). Jakimś cudem
przekonałam mamę i pojechałyśmy (w tamtych czasach podróż do Gdyni brzmiała jak
wyprawa w nieznane).
Był to ostatni lub
jeden z ostatnich dni, kiedy film był wyświetlany. Nie dostałyśmy z mamą miejsc
obok siebie, siedziałyśmy w innych rzędach. Atmosfera była ciężka, sala pełna,
ale wszystko przestało mieć znaczenie, kiedy rozpoczął się film.
Jak ja kochałam tę
historię! Uwielbiałam bohaterów, estetykę, aktorów i przede wszystkim muzykę. Pamiętam,
jak czekamy z mamą na pociąg powrotny i rozmawiamy. Pamiętam, że było to jedno
z najlepszych wyjść do kina w ogóle. Pamiętam, że zaczynały się wtedy ferie
zimowe, a ja czułam się maksymalnie szczęśliwa.
Następnego dnia (i w
inne dni kilku kolejnych tygodni) byłam zakochana. Zakochana w filmie, muzyce i
The Beatles. Ciągle szukałam informacji o Across
the Universe i na okrągło słuchałam płyt,
które miałam w domu.
Potem było czekanie na
dvd, moja kolekcja beatlesowa się rozrastała i rozrastała…
Bardzo profesjonalnie. I tak nie znalazłam wszystkich beatlesowych łupów... |
Do filmu wracałam wiele
razy (w dniu premiery dvd, biegłam do Empiku, a był to dzień, w którym akurat
wróciłam z wyjazdu z gór), muzyka nigdy nie przestała mi towarzyszyć. Owszem,
były mniej i bardziej intensywne okresy, ale The Beatles na stałe weszło do
grona moich najważniejszych zespołów.
Do Across the Universe wracałam kilka razy w roku, zawsze pomagało mi
wrócić do dobrego stanu (nie pamiętam, kiedy oglądałam ostatnio, ale patrząc na
siebie w tym momencie, myślę, że powinnam obejrzeć). Nie potrafię wybrać ulubionej sceny albo bohatera, ale… uwielbiałam wokal Sadie. Chciałam śpiewać tak, jak
ona.
W tym miejscu
planowałam zrobić coś w rodzaju rankingu ulubionych albumów The Beatles, ale
zadanie mnie przerosło. W każdym coś lubię, każdy coś dla mnie znaczy, nie chcę
ich układać w kolejności, która pewnie i tak byłaby bardzo umowna.
Takie cudo dostałam kiedyś od Izabelli i Pati. |
W zamian postanowiłam wybrać
po jednej piosence z każdego albumu. Niekoniecznie ulubionej, bo to byłoby
chyba jeszcze trudniejsze, niż wybór płyt. Wybieram więc ot, tak, bez
konkretnego klucza.
Please
Please Me – tu musi być Twist
and Shout. Ja wiem, że to nawet nie jest ich piosenka, ale kojarzy mi się z
wieloma dobrymi momentami i po prostu nie mogę wybrać inaczej.
With
the Beatles, tym razem początek płyty i It Won’t Be Long. Zawsze odbierałam ją,
jako bardzo pozytywną, chociaż w gruncie rzeczy można ją odczytywać zupełnie
odwrotnie. A, że jestem ostatnio mistrzynią pesymistycznych interpretacji…
A
Hard Day’s Night i Can’t
Buy Me Love. Tym razem powodem
jest film Yes Man i scena związana z
tym utworem. Jim Carrey, Zooey Deschanel plus The Beatles… padam. Niby nic
takiego, rzadko wracam do konkretnych scen w filmach, ale tę akurat widziałam
wiele, wiele razy. Z bliżej nieokreślonych przyczyn bardzo mnie porusza.
Beatles
for Sale i I’m a Loser,
bo ma fajny tytuł. A tak serio, to nie wiem. Mogłabym próbować się z nią
utożsamić, ale wolę nie. Po prostu pierwsza przyszła mi do głowy.
Help!
Tu
wybór okazał się zaskakująco prosty – You’ve
Got To Hide Your Love Away. Chodzi mi po głowie od kilku tygodni i nie chce
się odczepić.
Rubber
Soul.
In My Life za niesamowicie kojące
intro i za to, że pasuje mi w tym momencie, do mojej relacji z The Beatles.
Revolver
–
im dalej, tym trudniej mi wybrać. Niech będzie klasycznie, Eleanor Rigby. Bo smyczki, świetnie zgrane wokale i samotni ludzie.
Wielbię.
Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club
Band,
jest trudniej i trudniej, więc tym razem piosenka tytułowa. Głównie dlatego, że
przypomniało mi się, jak mi się ją kiedyś cudownie śpiewało.
The Beatles albo
Biały Album. Hit goni hit, a ponieważ to album dwupłytowy, wybory będą dwa. While My Guitar Gently Weeps, czyli
George Harrison wielkim muzykiem był. Mistrzostwo świata. Helter Skelter i dzika strona McCartney’a. Przyznaję, zawsze
wolałam Lennona, nie ze względu na zdolności, a dlatego, że nie starał się być
na siłę fajny, w przeciwieństwie do Paula. Utwór nietypowy, brudny i cudowny. Też
znęcałam się nad nim wokalnie w swoim czasie. Boże, jak mi tego brakuje...
Yellow Submarine.
Chciałam wybrać inaczej, naprawdę, ale All
You Need Is Love być musi. Doskonale podsumowuje większość tekstów The Beatles, no i w moim odczuciu jest
odpowiedzią na wiele pytań. Love is all you
need.
Abbey Road i
znów wybór niemożliwy. Znowu Harrison, znowu o miłości i znowu bardzo pięknie. Najcudowniej.
Something, proszę państwa.
Let it Be. Mogłabym zatrzymać
się na piosence tytułowej, ale nie. Across
The Universe. Bo film, bo NASA wyemitowała ją w kosmosie. Bo Nothing’s gonna change my world i mojej
miłości do The Beatles. Nie ma takiej opcji.
Od „głównej fali” mojej
beatlemanii mija dziewięć lat. Czuję się dziwnie, czuję się stara, czuję się
jakby to było wczoraj. Chciałabym znowu leżeć sobie beztrosko na podłodze i
słuchać płyt, myśląc wyłącznie o miłości do muzyki. Chciałabym na chwilę
przenieść w czasie się do tamtego momentu. Będę próbować.
Mogłabym rozwodzić się
dlaczego The Beatles wielkim zespołem był i zawsze będzie, ale po co? Kto
słucha, ten wie, kto nie lubi, jego strata. Uwielbiam muzykę, uwielbiam historię i wszystko, co łączy się z tym zespołem. Nie mam sensownej puenty na koniec
wpisu. Może po prostu – słuchajcie muzyki. Muzyka jest super, serio.
A jeśli macie jakieś
swoje historie związane z Beatlesami, to bardzo chętnie je poczytam.
Przypis końcowy: właśnie się dowiedziałam, ze części piosenek, które wybrałam, nie ma na youtube, w każdym razie, nie w oryginale. Szok, szok. Polecam Spotyfy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz