23:33

Kulturalne podsumowanie roku 2016

To był średni rok dla mnie i kultury. Mogłam dużo więcej, zrobiłam ile zrobiłam. Gorsze jednak jest to, że niewiele rzeczy miało znaczenie. Czy wrócę kiedykolwiek do tego, co udało mi się poznać w poprzednim roku? To się okaże, ale fakt, że dziś trudno jest mi znaleźć coś wyjątkowego w zeszłorocznych nowościach, nie wróży za dobrze na przyszłość.

Przyznaję, na początku roku śledziłam co nowego dzieje się w kulturze, ale im później, tym było słabiej. Chyba tylko z płytami byłam w miarę na bieżąco, ale i tak moje zestawienie będzie baaaaaardzo subiektywne. Bardziej, niż zwykle.


Tella od tyłu. Szukałam czegoś z motywem 2016 i znalazłam to. 



TEATR

Pełnia szczęścia – jedna z zeszłorocznych premier Teatru Wybrzeże, które miałam okazję zobaczyć. Małżeństwo z długim stażem i rozwijającą się karierą kontra przyjaciółka karierowiczka, która postanawia zmienić swoje życie. Ich losy mocno się ze sobą połączą, a pozornie sielska atmosfera, przerodzi się w dramat. Tematyka zupełnie nie w moim klimacie, ale to mocna, świetnie zagrana sztuka, która działa na wyobraźnię.


Prawie zapomniałam o Sys 212, spektaklu grupy projektowej Sopockiego Teatru Tańca, w którym występowała Dosia. Jestem dumna. 

Notre Dame de Paris, czyli ogromne przedsięwzięcie Teatru Muzycznego w Gdyni. Trzeba przyznać – robi wrażenie, chociaż mimo wszystko liczyłam na odrobinę więcej emocji. Nie jest to najlepszy spektakl, jaki miałam okazję zobaczyć w Teatrze Muzycznym, ale i tak warto. Zastanawiam się nad oddzielnym wpisem na ten temat, więc na razie tyle.



FILM

Nie pamiętam kiedy oglądałam tak mało, o (nie) chodzeniu do kina nie wspomnę. Zaczęło się nieźle, Oscary, jakaś motywacja, a potem… naprawdę niewiele. Ok, w pewnym momencie roku moja dekoncentracja była tak duża, że nie byłam w stanie skupić się nawet na 5 min… Ale wróciłam do względnej normy, a ciągle oglądam mało. Jakaś blokada, nie wiem co. Tęsknie za maratonem, takim z popcornem, niezdrowymi przekąskami i kilkoma dobrymi produkcjami pod rząd. Muszę sobie zorganizować.

Co konkretnego zapamiętałam?

Pokój, czyli historia matki i dziecka przetrzymywanych w niewielkim pomieszczeniu przez wiele lat. Nie sama fabuła utkwiła mi w głowie, a przede wszystkim gra aktorska – zarówno Brie Larson, jak i młodziutki Jacob Trembley są bardzo, bardzo przekonujący. Film nie jest idealny, nie wiem, czy będę do niego wracać, ale myślę, że o nim nie zapomnę.

Zwierzogród – przecież nie mogłabym nie wspomnieć o animacji. Uprzedzenia, pogoń za marzeniami, stereotypy, drugie szanse, przemiany… Ten film porusza tyle ważnych kwestii, że trudno ująć to w jednym zdaniu. Poza tym, jest po prostu dobrą opowieścią dla dzieci i dorosłych (może nie powinnam wypowiadać się w imieniu dzieci). Do Zwierzogrodu myślę, że wrócę nie raz. Trochę się martwię, że animacje ciągle trafiają do mnie bardziej, niż filmy aktorskie. Zatrzymałam się na jakimś etapie, oglądam złe filmy czy po prostu animacje, na które trafiam są tak dobre…?



Wyróżnię jeszcze serial Outcast: Opętanie. Nie dlatego, że jest wybitnie dobry, zupełnie nie, momentami jest, delikatnie ujmując, średni. Ale niektóre odcinki bardzo intrygują, ciekawi mnie, co twórcy wymyślą dalej i cóż… to jedyna seria, która mnie wciągnęła w zeszłym roku, a to już dużo.





GRY

Ten punkt powinnam pominąć, ale co tam. Jak się pogrążać, to do końca. Moim spektakularnym sukcesem w dziedzinie gier było opanowanie wygrywania w pasjansie pająku na cztery kolory. Czy to nie powód do dumy? Czekam na oklaski.



A tak serio, gry są drogie, a nic nie zainteresowało mnie na tyle, żeby w to inwestować. No może oprócz trzeciej części The Walkind Dead, ale póki co czekam na wszystkie epizody i promocję. Parę dni temu mój braciszek pokazywał mi trochę starsze, ale ciekawe gry, które znalazł gdzieś za darmo. Będzie się grało.

Dodam jeszcze, że 2016 był mocno planszówkowy. Nie będę wymieniać, bo nowości nie śledzę, a ogólny wpis o ciekawych planszówkach może zrobię innym razem.


KSIĄŻKI

Marudzić dalej? Pewnie statystycznie czytam sporo, ale dla mnie i tak za mało, a znaczna część książek, na które czekałam w zeszłym roku wciąż czeka na mnie na półkach (podłodze i biurku…). Prędzej czy później się doczekają, przejdźmy do wyróżnień.

Po pierwsze Żniwa zła Roberta Galbraitha czy raczej J. K. Rowling. Nie znam się na kryminałach, nie jest to mój gatunek. Pierwsza część nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, druga była ciut lepsza, trzecia wciągnęła mnie najbardziej. Średnio interesuje mnie kto zabił (tzn. chce to wiedzieć, ale bardziej mnie irytuje ta niewiedza, niż kręci), ale bardzo przywiązałam się do bohaterów. W tej części życie Cormorana i Robin wysuwa się na pierwszy plan, poznajemy ich przeszłość, pogłębia się ich relacja. I oczywiście zakończenie jest takie, że jak tylko pojawi się kolejny tom serii, będę leciała do księgarni. Jeszcze jeden ogromny plus – każdy rozdział rozpoczyna się od fragmentu piosenki zespołu Blue Öyster Cult, czytając słuchałam i przypominałam sobie niektóre utwory. Ich muzyka idealnie zgrywa się z klimatem książki i mocno łączy z fabułą.

Co jeszcze utkwiło mi w głowie?

Na pewno Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender – prosta, ale poruszająca historia dziewczyny ze skrzydłami Realizm magiczny i świetny klimat.

Ta Chwila Guillaume Musso. Niby opowieść o podróży w czasie, jakich wiele, ale zwrot akcji maksymalnie mnie zaskoczył. Myślę nad oddzielnym wpisem.

Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę – reportaż z podróży Tonego Kososkiego. Dlaczego? Napiszę innym razem, naprawdę.




Małe życie Hanya Yanagihara jako największe rozczarowanie. Nie rozumiem zachwytów nad tą powieścią, nie rozumiem tego, że pojawia się w zestawieniach najlepszych książek 2016. Nie potrafię dostrzec tej wielkiej głębi, zastanawiam się o co chodzi, kiedy kolejne osoby piszą, że zmieniła ich życie. Być może wyrzucę z siebie frustracje, w którymś wpisie.

Krótka książka o miłości Karoliny Korwin Piotrowskiej. Fajnie wydana, zapowiadała się ciekawie, a wyszło niefortunnie. Zaczęłam nawet o niej pisać, ale trafiłam na wpis Zwierza, w którym jest taka analiza tej pozycji, że trudno coś dodać. To zbiór ulubionych filmów pani Karoliny – miało być osobiście, miało być barwnie. Czyta się nieźle, fakt. Ale… Błędy merytoryczne? Streszczenia całych filmów i spoiler na spoilerze? Plus coś czego nie mogę przeboleć – obrażanie czytelników. Jeśli ktoś uważa, że nieznajomość filmu (książki/piosenki/czegokolwiek) może decydować o tym, że ktoś jest „niepełnosprawny umysłowo” (nie pamiętam dokładnych słów, ale o to mniej więcej chodziło), powinien zastanowić się nad sobą. Wiem, że autorka lubi uchodzić za kontrowersyjną, tylko w tym wypadku pytam – po co? Gdybym nie interesowała się kinem i trafiła na tę książkę, zniechęciłabym się. Szkoda, bo mógł wyjść interesujący, subiektywny przewodnik.  

Jeszcze dwie nie nowości, o których muszę wspomnieć, bo to moje ulubione książki roku.

Po pierwsze Człowiek o 24 twarzach Daniela Keysa. W ogromnym skrócie – reportaż o człowieku z osobowością mnogą. Podobno ma być film, podobno główną rolę ma grać DiCaprio. Podobno chcę zrobić wpis, bo moim zdaniem książka jest genialna.

Seks, narkotyki i czekolada Paula R. Martina. Kolejna pozycja z doskonałej serii (popularno?) naukowej Spectrum wydawnictwa Muza. Wzięłam ją sobie jako lekturę na festiwalową podróż. Wiecie, że legalność substancji psychoaktywnych rzadko wiąże się z ich szkodliwością? Albo, że tylko co czwarty palacz jest ofiarą fizycznego nałogu? A seks i czekolada to najzdrowsze...używki.  Jeśli interesują Was nałogi i przyjemności, to polecam bardzo, bardzo. Wybaczcie spoilery.



Bonusowo wyróżnienie dla nowego kwartalnika – Gazety Magnetofonowej. Solidny przegląd polskiej, współczesnej sceny muzycznej, dobrze poprowadzone wywiady, mnóstwo inspiracji. Plus świetny design.

MUZYKA

Muzyka. Czekałam na wiele albumów, część mnie rozczarowała, kilka które towarzyszyło mi dłużej. Może niekoniecznie było to te ‘najlepsze’, ale ważne dla mnie.

Po pierwsze Taco. Marmur co prawda ukazał się pod koniec roku, ale Taco słuchałam najwięcej (z przerwami na My Chemical Romance) . Nie ma sensu się tu rozpisywać, odsyłam do poprzedniego wpisu.




Po drugie Błysk Hey. Idealnie smutna i oddająca większość moich zeszłorocznych emocji. Krótka, trafna, dobra. Polecam.

Po trzecie Karabin Marii Peszek. Może nie słuchałam jej jakoś wybitnie wiele razy, ale pierwsze przesłuchanie rozwaliło mnie tak bardzo, że nie mogłam przestać myśleć o tym, co usłyszałam (prawdopodobnie nie bez znaczenia był fakt, że słuchałam o 6 rano po nieprzespanej nocy). Nie rozumiem kontrowersji, owszem tematy są trudne, ale bez przesady. Płyta jest bardzo prosta, zarówno muzycznie, jak i tekstowo, być może dzięki temu tak celna. Przykre, że to, co pisze Peszek jest prawdą i myślę, że odnosi się bardzo mocno nie tylko do współczesności, ale też do tego, co było kiedyś i będzie w przyszłości. O ile albumy, o których wspomniałam powyżej są w moim odczuciu melancholijne, ten jest czystą depresją. Ale skupmy się na puencie – Róbmy miłość, a nie wojnę.



Z polskich rozczarowań na pewno Proxy Julii Marcell i Clashes Brodki. A z tych płyt, które mnie polubiłam –  MYWASWYNAS Luxtorpedy, Czarna Madonna Organka, Drony Fisza i Nawiasem Mówiąc Łony i Webbera. To tak na szybko. 

Chwila dla Davida Bowie. Pamiętam jak zbliżała się premiera jego płyty czytałam wywiad w Teraz Rocku, planowałam posłuchać. A tu nagle informacja o śmierci. Nie byłam w stanie znieść jego głosu przez wiele tygodni… Nie był to artysta z czołówki moich najważniejszych muzyków, ale zawsze go ceniłam. Ogromna strata. Strata dla kultury i świata było w tym roku wiele, ale jego odejście ruszyło mnie najbardziej. Szkoda człowieka, szkoda artysty.

Przechodząc (prawie płynnie) do płyt zagranicznych…

Po pierwsze Moon Shaped Pool Radiohead. Niespodziewany, doskonały powrót. Poprzedni album nie przykuł mojej uwagi, ten wydaje mi się perfekcyjnie dopracowany. Nie wiem na ile choroba wieloletniej partnerki Thoma Yorka miała wpływ na kształt całości, ale jej śmierć stawia piosenki w innym świetle. Muzyka Radiohead jest depresyjna, ale myślę, że przez ostatnie wydarzenia najbliższa trasa zespołu może się okazać jeszcze bardziej ponura. Fajnie, że po wielu latach ukazała się studyjna wersja utworu True Love Waits, chociaż ja akurat jestem przywiązana do tej pierwotnej – koncertowej. Jeśli coś Was ma zachęcić do przesłuchania albumu, niech będzie to teledysk (majstersztyk!) Burn The Witch, nawiązujący do filmu Kult.    



O ile płyta Radiohead jest naprawdę dobra, tak moje pozostałe wybory mogą być mocno kontrowersyjne.

Ska.World holenderskiej grupy Bazzookas.  To akurat angielska wersja płyty, która ukazała się dwa lata temu. Nie jest to nic odkrywczego, ale mam ogromny sentyment – album umilał drogę mi i moim towarzyszom na trasie Czechy-Katowice. Dobre wspomnienia… Poza tym przyda się odrobina optymizmu w zestawieniu. Płyta była dostępna na Spotyfy, ale zniknęła, nie wiem dlaczego.

Anarchytecture Skunk Anansie, czyli świadectwo zdradzonej kobiety. Nie rozumiem dlaczego spotkała się z tyloma negatywnymi opiniami. Może ma kilka zbędnych momentów i niewykorzystanych pomysłów, ale to wciąż przyzwoita płyta. Mnie nie nudzi.



For All Kings Anthrax. To już moja czysta fanaberia. Po prostu kiedy myślę o minionym roku ta płyta jest jednym z moich dobrych wspomnień. Bez większej filozofii.

Prawie zapomniałam o The Hope Six Demolition Project PJ Harvey – warty uwagi album.



WYDARZENIA (muzyczne)

Zacznę od tych, na których nie byłam, a żałuję bardzo – David Gilmoure we Wrocławiu i The Cure w Łodzi. Przegrana życia, bo nie wiadomo, czy będzie jeszcze kiedyś okazja.

Koncerty, koncerciki…

Działo się. Lećmy chronologicznie.

Open’er 2016 to dla mnie PJ Harvey i Shy Albatros. Więcej do poczytania tu.

Dalej Czechy i festiwal Rock for People (pozdrowienia dla Izabelli, dzięki której pojechałam!). Wybitnie mało muzyczny, jak na festiwal w moim rozumieniu (najbardziej zapamiętam prysznice bez zasłonek). Przesadzam oczywiście, ale koncertów było tam sporo, a widziałam ich za mało. Na pewno Offspring, chociaż obiektywnie lepszy występ niż w Straszęcinie 2015, nie poruszył mnie tak bardzo, jak ten pierwszy. Ale dziękuję przemiłej Czeszce w gotyckich ubraniach, która pomogła mi się wydostać z pogo. Uratowałaś mi życie. Po drugie Massive Attack – genialny, hipnotyczny koncert, w którego odbiorze przeszkadzał mi Czech, usilnie próbujący narzucić mi swoją przyjaźń. Nie udało mu się. Koncert Skillet był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, zapamiętałam głównie perkusistkę i gitarzystkę – nie wiem dlaczego kobiety i instrumenty (zwłaszcza perkusistki!) robią większe wrażenie, niż faceci. Może dlatego, że wciąż nie jest to super powszechne.


Powroty z Czech takie trudne...

Woodstock. Do Czech pojechałam, zamiast Woodstocku, na Woodstock, dlatego, że byłam w Czechach.  Ostatecznie oba te fakty nie mają ze sobą wiele wspólnego, ale zabawne i tak.

Woodstock był średnio muzyczny (wciąż nie mogę przeboleć koncertu The Hives), ale Woodstock, jak to Woodstock. To dla mnie przede wszystkim impreza towarzyska. W 2016 upłynęła mi pod znakiem (mniej lub bardziej) uroczych kłótni Marty i Adiego, których roboczo nazwałam Kasią i Tomkiem, później moimi festiwalowymi rodzicami. Dobrze się z Wami bawiłam [tu jeszcze powinny pojawić się specjalne podziękowania dla Adiego, który profesjonalnie urządza namioty oraz nosi i znosi różne rzeczy].

Woodstockowa rodzinka

Koncerty. Po pierwsze Hey i najbardziej depresyjny koncert roku. Unieruchomiona Kasia i piosenki, które pierwszy raz wydały mi się, aż tak smutne. To nie tak miało być…

Lacuna Coil, jako miłe urozmaicenie i trochę rozczarowująca Apocaliptica. Oberschlesien – moc ze śląska. Wciąż mam niedosyt, a głos wokalisty mnie totalnie rozwala… Bring me the Horizon, jako koncert najbardziej abstrakcyjny. Nie wiem o co chodzi, bo nie jestem w temacie, ale dosłownie z każdej strony ludzie albo się oświadczali, albo brali fikcyjne śluby, albo przynajmniej całowali. Nigdy nie przypuszczałam, że to zespół weselny.

No i trzeba przyznać – to była wyjątkowo błotnista i deszczowa edycja… a z koncertów nie utkwiło mi w pamięci nic więcej.

Pora na Deep Purple i Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Zdecydowanie specyficzne i wyjątkowe wydarzenie. Byłam tam z rodzicami i szczerze mówiąc i tak miałam wrażenie, że są oni jednymi z młodszych uczestników. Ja czułam się totalnie nie na miejscu (otuchy dodawał mi chłopak w moim wieku, który stał niedaleko). Koncert był świetny, ale i tak najbardziej zapamiętam wszystko dookoła – nieczęsto ma się okazję patrzeć na ludzi powyżej sześćdziesiątki, którzy tak szaleją. Budujące doświadczenie, tak myślę, że te legendy rocka niekoniecznie odnoszą się wyłącznie do zespołów... Aż chce się być… dojrzałym.

Tatuś w nieaktualnej koszulce

Gdańsk Dźwiga Muzę, czyli najfajniejszy z najmniejszych festiwali. Byłam na koncertach pierwszego i ostatniego dnia. Pierwszy dzień dedykowany był raperom. Bawiłam się (zaskakująco) bardzo dobrze, ale pamiętam, że uderzył mnie fragment, chyba pierwszego występu, było to coś w stylu – jak chciałaś faceta, który nie będzie cię zdradzał, to mogłaś się związać z prawnikiem, nie raperem. Tacy młodzi chłopcy, a takie brzydkie stereotypy tworzą (a poza tym Łona jest prawnikiem, wiedzieliście?). Pojechaliśmy oczywiście ze względu na Taco. Dzień trzeci i wszystko, co najlepsze – pozytywne Milczenie Owiec, moja droga Julia Marcell (spoko występ, ale czy tylko do mnie nie trafia ostatnia płyta?), Lao Che jak zwykle w formie, poruszająca Luxtorpeda i Hey, tym razem odrobinę bardziej optymistyczne. Naprawdę świetne koncerty, za jedyne 15 zł, polecam kolejne edycje.


#znawcyraputakbardzo

[już prawie kończymy, obiecuję]

Straszęcin i Czad Festiwal! Bez zbędnych rozważań – Russkaja, The Dreadnoughts, Royal Republic, Perfect i oczywiście bezbłędny Kabanos. Czad, czad, czad.

Powroty ze Straszęcina...

Szybkie zejście na ziemię (a może nie?). [Pozdro Pati]. Najdziwniejszy koncert Pustek na jakim byłam, czyli Pustki na Uniwersytecie Gdańskim. Specyficzny klimat, abstrakcyjna atmosfera i przerażająca psychofanka. Podejrzewam, że już czegoś takiego nie zobaczę.

Placebo w Warszawie. Odsyłam do wpisu.

A rok 2016 zakończył się koncertem Fisza w Gdyni. Też dosyć trudnym, nie tylko ze względu na warunki pogodowe. Pozdro braciszku, pozdro kuzynie. No i jeszcze specjalne pozdrowienia dla panów Meneli z skm – fanów Fisza i Kazika trzeba wspierać. A fajerwerki obejrzeliśmy na przystanku autobusowym.

Kończę ten nieprzyzwoicie długi wpis i zamykam niespotykanie melancholijny rok. Zanim zaczęłam pisanie, myślałam, że nie będzie do czego nawiązać. Teraz widzę, że sporo się wydarzyło, sporo dobrego. Dziękuję wszystkim, którzy w jakiś sposób mi towarzyszyli, także tym, którzy towarzyszyli czytając.   

P. S. Jeśli macie jakieś ciekawe kulturalne wspomnienia z zeszłego roku, to czekam na komentarze.   

Zostań ze mną na dłużej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Skrzypek z poddasza , Blogger