To wpis, którego
prawdopodobnie nie powinno być, ale mam taką fanaberię, że jest. Bardziej osobiste
podsumowanie zrobię w innym miejscu, a tu wrzucam migawki ostatnich dwunastu
miesięcy. Nie sądzę, że moja pisanina wniesie coś do Waszego życia, ale jeśli
macie ochotę trochę poczytać, to zapraszam.
2016 był dziwnym
rokiem. Dziwnym, trudnym, nietypowym. Ciężko określić go jednoznacznie. Wielobarwny
– zdecydowanie. Co ciekawe, nawet naukowcy twierdzą, że ten rok był
specyficzny. Jakie czasy, taki rok?
Kiedy próbuję ogarnąć
umysłem ostatnie dwanaście miesięcy, widzę trzy wyraźne części.
Akt pierwszy
(styczeń-czerwiec).
Niespokojny, ale w
gruncie rzeczy dobry czas. Z jednej strony życie od wizyty do wizyty, od
badania do badania. Czas niepewności i wycieczenia fizycznego. Ale też czas
porządkowania w głowie pewnych spraw. Przewartościowanie? Nie do końca. Pod koniec
czułam spokój, zbierałam siły i chciałam wrócić do życia. Wróciłam, chociaż w
zupełnie innym wymiarze, niż się spodziewałam.
Akt drugi (koniec
czerwca-wrzesień)
Lato. Lato, odkąd
pamiętam, jest dla mnie najbardziej odkrywczym czasem, zmienia się wtedy
najwięcej. Nie inaczej było tym razem.
To niewiarygodne, że
tak krótki okres może wpłynąć na wszystko inne. Jeden dzień, jedna sytuacja,
jedna osoba. Tym razem osób i dni było kilka, ale… Wszystko, co ogarnęłam na
początku roku stanęło na głowie. W życiu nie miałam takiego mętliku, w
życiu też nie czułam się tak bardzo żywa. [Fajnie czuć, że się żyje w pozytywnym
sensie, polecam].
Coraz mniej żałuję, że
nie było żadnego dalszego ciągu, ale chciałabym wiedzieć, co by było gdyby… Raczej
się już nie dowiem. Chociaż… kończy się przecież tylko rok.
Wszystko, co działo się
w dalszej części tego czasu było mniej istotne. Trochę mi żal, bo wiem, że
niektórych momentów nie przeżyłam w pełni. Zamiast być tu i teraz, byłam tam i
wtedy. Ale takie życie w innym wymiarze
też się czasem przydaje. Nowa perspektywa patrzenia na wszystko, kiedy wydaje
ci się, że masz w miarę ustabilizowany aparat poznawczy też jest ciekawym
doświadczeniem. Ok, narobiłam mnóstwo zamętu, ale myślę, że ten bałagan oddaje tamten okres. Kończąc –
dziękuję za zdecydowanie najlepsze popołudnie w tym roku. Nawet jeśli to
wszystko było tylko złudzeniem.
Akt trzeci (październik-grudzień)
Bolesny powrót na
uczelnię, bolesny powrót na studia. Zapowiadało się nieźle, wyszło jak zwykle. Już
nawet nie chodzi o to, że studiowanie przestało być dla mnie tym, czym uważam,
że powinno. Wiem, że moja aktualna motywacja skończenia magisterki jest średnio
dobra. Zostawmy to, będzie, co ma być.
Przeczytałam gdzieś
niedawno, że kobiety to fatalistki. Nie znoszę takich uogólnień i nie planuję
dyskutować z tą tezą, ale w tamtym momencie niespodziewanie mocno się z nią
utożsamiałam. Chociaż może wcale nie chodzi o fatalizm – połączmy obserwację z
analizą, dorzućmy rachunek prawdopodobieństwa i odrobinę pesymizmu – idealny przepis
na prywatną tragedię, serdecznie polecam. Był to czas, w którym znienawidziłam
to, że za dużo myślę i za dużo czuję (plus, mimo wady wzroku, za dużo widzę). Nawet
przez chwilę było to moim życzeniem świątecznym – myśleć i czuć mniej, ale…
Święta się skończyły,
akt trzeci dobiega końca. Czuję się trochę spokojniej i bezpieczniej, niż kilka
dni temu. Wcale nie chcę czuć i myśleć mniej, chcę po prostu mieć w głowie i
sercu (duszy/umyśle/wyobraźni?) same dobre rzeczy. Tego sobie życzę spokoju i
równowagi.
Ten rok był ciągłym konfrontowaniem
wyobrażeń z rzeczywistością. W większość przypadków niestety rzeczywistość
pokazała mi, że nie jest tym, czym życzyłabym sobie, żeby była. Z drugiej
strony wiem, że granice między tym, co myślimy, a tym, co jest prawdą, bywają
bardzo płynne i umowne. Z niektórymi faktami ciężko dyskutować, ale tylko z
niektórymi.
Dobrze mieć swoje
iluzje, dzięki nim żyje się łatwiej. Być może sporą część roku poświęciłam
złudzeniom, ale przez chwilę czułam się lepiej niż kiedykolwiek. Lepiej ze sobą
i lepiej ze światem. To poczucie było autentyczne – czy warto więc zastanawiać
się nad całą resztą?
Noc z zestawem "Faceci są beznadziejni: wersja podstawowa". Wybacz Braciszku, że musiałeś tego słuchać. |
Konfrontacja z rzeczywistością łączyła się też z utratą wiary i nadziei. Chociaż, co do tej drugiej, coraz częściej czuję się jak cukrzyk podczas skoków cukru – jej poziom niespodziewanie rośnie i opada. Trochę mnie to niepokoi, ale chyba nie ma na to jeszcze skutecznego środka.
Kończę ten rok z
poczuciem konsternacji. Nie wydarzyło się nic spektakularnego, wiele rzeczy
zawaliłam, nie zrobiłam nic wielce przydatnego, straciłam wiele okazji, za dużo
wypiłam, za mało korzystałam z tego, z czego mogłam i w żaden sposób nie
zbliżyłam się do realizacji moich dwóch największych, od wielu lat, pragnień.
Ale – lepiej poznałam
siebie, byłam w wielu ciekawych miejscach, zrobiłam parę zdjęć, które bardzo
lubię, poszerzyłam swoje horyzonty, odkryłam, że granice są bardzo umowne i
przeżyłam kilka bardzo dobrych momentów.
Co przyniesie 2017?
Nie mam pojęcia. Wiem,
że zrobię kilka rzeczy, wiem, że kilku bardzo bym chciała, ale nie mam pojęcia,
czy się staną. Wiem też, że zmiana kalendarza, to tylko sprawa umowna, bo
przecież codzienne można przebudowywać swój świat. Ale jedna ta nowa cyferka na
końcu daty, daje poczucie większych możliwości.
A teraz… czas powitać
symboliczną zmianę, która nadchodzi. Dziś bawcie się dobrze, a jutro (i we
wszystkie inne dni) żyjcie po swojemu – tak jak chcecie i jak lubicie. I niech
los Wam sprzyja – w 2017 i we wszystkich innych latach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz