Listopad się kończy, za
chwilę grudzień, a ja ciągle siedzę w lipcu… Lato skończone, jesień prawie też
i mój sezon koncertowy prawdopodobnie również. Jego małym-wielkim finałem był
koncert Placebo w Warszawie. Cofnijmy się więc o parę tygodni…
Placebo od kilku
dobrych lat (szybka matma – od siedmiu?!) jest w czołówce Moich Najważniejszych
Zespołów. Jak było dokładnie, spróbuję opowiedzieć innym razem, powiem tylko,
że strasznie broniłam się przed tą muzyczną miłością. Słuchałam obsesyjnie,
poznawałam piosenki, kupowałam kolejne płyty i bardzo długo nie potrafiłam
przyznać, że ich twórczość mi się podoba. Dziś totalnie tego nie rozumiem, ale
tak właśnie było.
Do warszawskiego
koncertu nie miałam jakiegoś ogromnego zapału, zwłaszcza, że widziałam ich
występ cztery lata temu na Coke Live Music Festival (muzycznie było spoko, ale
atmosfera żadna). Krótka dygresja związana z tamtym wyjazdem, na trasie
Kraków-Warszawa jechałam pociągiem z (byłym już) perkusistą Placebo. Nie mam
pojęcia co go skłoniło do podróży PKP, ale pewnie gdyby nie czujność D. nie
zorientowałabym się, że to on. Myślałam, że to jakiś przypadkowy chłopak z
fajnymi tatuażami, a tu proszę. Koniec bajki.
Długo zastanawiałam się
nad tegorocznym wyjazdem, bilet kupiłam w ostatniej chwili, głównie po to, żeby
nie żałować, że ominęłam dwudziestolecie zespołu. W końcu miało być inaczej,
wyjątkowa trasa, bajery. No to pojechałam.
Kolejna dygresja.
Podróże polską koleją są dla mnie zawsze niepowtarzalnym i wyjątkowym
wydarzeniem. W tym miejscu chciałabym pozdrowić współpasażerki – panią, która
traktowała swojego dwudziestoparoletniego syna jak pięciolatka i podczas jazdy
obcinała i piłowała sobie paznokcie oraz drugą przeuroczą kobietę, która opowiadała
tragiczną historię swojej przyjaciółki (spoiler: zakończyła się samobójstwem).
Sami rozumiecie, że musiałam przerwać czytanie. Ach… O podróżach też powinien
być wpis. Albo kilka.
Wymęczona dotarłam do
stolicy. Po krótkiej wycieczce orientacyjnej, spacerze po Złotych Tarasach i
stwierdzeniu, że wciąż nie lubię warszawiaków i Warszawy, postanowiłam poszukać
Torwaru.
Dotarłam. Poszło
zaskakująco sprawnie. Czas na support.
O The Mirror Trap
usłyszałam dopiero przy okazji tego koncertu, przesłuchałam albumy i całkiem
pozytywnie odebrałam. Ich brzmienie momentami jest bardzo zbliżone do tego, co
tworzy Placebo, więc wydawali się nieźle dobrani (co niestety nie zawsze się
udaje w przypadku supportów). Sam koncert okazał się jednak rozczarowaniem. Nie
do końca z winy zespołu – grali energicznie, a po wokaliście widać było, że
uwielbia być na scenie. Występ zepsuło fatalne nagłośnienie.
Bałam się, że z Placebo będzie podobnie, na szczęście tak się nie stało. Zawsze zastanawiam się z czego do wynika, kiedy kilka kapel występuje po sobie i każda jest inaczej nagłośniona. Wiecie może? Czasem to pewnie wina ekip technicznych, ale tym razem za oba koncerty odpowiadały te same osoby (stałam obok, widziałam). Totalnie tego nie rozumiem.
Bałam się, że z Placebo będzie podobnie, na szczęście tak się nie stało. Zawsze zastanawiam się z czego do wynika, kiedy kilka kapel występuje po sobie i każda jest inaczej nagłośniona. Wiecie może? Czasem to pewnie wina ekip technicznych, ale tym razem za oba koncerty odpowiadały te same osoby (stałam obok, widziałam). Totalnie tego nie rozumiem.
Czas na show. Budowanie
napięcia zaczęło się od teledysku Every
You Every Me puszczonego na telebimie (super zabieg, ale szkoda, że nie
zagrali już tego utworu). I pojawili się. Trochę dziwnie, że aktualnie w
oficjalnym składzie jest tylko Brian i Steve, ale ich koncertowa ekipa jest
naprawdę świetnie dobrana (z Fioną i jej skrzypcami na czele).
Powiem szczerze, że ciężko
było mi się wczuć w klimat. Moim zdaniem początek setlisty mógłby być lepiej
ułożony, a tak miałam wrażenie, że zespół ledwo się rozkręca, tylko po to, żeby
po chwili zwolnić.
Podczas Too Many Friends miała odbyć się akcja
fanów z puszczaniem baniek mydlanych – z przodu podobno wyszło, w miejscu, w
którym byłam tylko nieliczne osoby wiedziały o co chodzi. Szkoda, bo to zawsze
jakieś urozmaicenie.
Dopiero kiedy zagrali Devil in the Details powoli zaczynałam
doceniać atmosferę wieczoru. A Exit
Wounds… Teraz zupełnie inaczej odbieram ten utwór.
Później nastąpił
najbardziej poruszający moment, czyli Without
you I’m nothing i David Bowie na wszystkich telebimach. Zawsze się
zastanawiam, czy gdyby nie ten duet Placebo byłoby tu, gdzie jest dziś. Wątpię.
Dziękuję panie Bowie.
A potem… Zaczęła się
„wesoła” część koncertu. Po pięknej przemowie Briana poleciały same hity. Swoją
drogą nie chciało mi się wierzyć w buchający z niego entuzjazm. Nie ten sam
człowiek, dobrze, że mu się układa. Muzycznie rzeczywiście było zaskakująco
optymistycznie, chociaż trudno mówić o utworach Placebo, jako szczególnie
radosnych. Ale i tak był czad.
Chociaż setlista nie
była szczególnie zaskakująca (miało być tak wyjątkowo!), a ludzie dookoła
usilnie próbowali mnie zdenerwować (pan z tyłu wykrzykujący tytuły
przypadkowych piosenek – nie trafił ani razu i dziewczyna z przodu, która co
pewien czas dziwiła się ‘to jest ich piosekaaaa?’) nie żałuję, że przeżyłam z
Placebo ich 20 urodziny. Właśnie! Zapomniałabym o Sto Lat odśpiewanym pięknie przez cały Torwar, po tym jak Brian
powitał nas na urodzinach. Zespół nie ogarnął o co chodzi, ale po Happy Birthday sprawa się rozjaśniła. No
i oprawa wizualna – fragmenty teledysków i archiwalnych występów… coś pięknego.
Placebo bardzo nie
lubi, kiedy publiczność patrzy w ekrany, zamiast na scenę. Na początku koncertu
Brian powiedział do jakiejś dziewczyny, żeby przestała nagrywać swoim Go Pro i
zaczęła cieszyć się, że jest tu i teraz. Nazwał takie patrzenie w ekran simulacrum of reality. Bardzo trafiło do
mnie to porównanie i zaczęłam myśleć…
Koncerty są dla mnie,
może nie tyle symulakrum, co ucieczką od rzeczywistości. Coraz częściej
zastanawiam się czy nie żyję trochę od koncertu do koncertu, od książki do
książki, od filmu do filmu (od piątku do piątku)… Nie zupełnie tak chciałam
zakończyć, ale to już rozważania na zupełnie inny czas.
Dziękuję Placebo, do
zobaczenia na kolejnym koncercie.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz