Kolejny Open’er
przechodzi do historii. Do mojej historii niestety w innym wymiarze niż
oczekiwałam. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego (chociaż warto próbować).
Miał być koncert Red
Hot Chili Peppers. W końcu blisko domu, co mogło się nie udać? Cóż, jak się
okazało – wszystko. Z ogromnym żalem musiałam odpuścić i spróbować zapomnieć,
że tak już się wybieram od 10 lat.
Ale Gdynię odwiedziłam.
Co prawda tylko 29 czerwca. Wciąż nie wyobrażam sobie oficjalnego rozpoczęcia
lata, bez tej atmosfery, niezależnie od tego, kto będzie grał. Open’er jest dla
mnie równoznaczny z wakacjami i latem. Dopóki istnieje, będę się tam pojawiała.
Fakt, ciągle się zmienia, ale…
Dobra
zmiana?
Od pewnego czasu coś
umierało. Niby festiwal ciągle się rozwijał, ale trudno porównywać atmosferę
sprzed kilku lat, z tym, co dzieje się tam teraz. Jest inaczej, to prawda. To,
co rzuciło mi się w tym roku w oczy, to przyrost festiwalowiczów. Nie pamiętam
takich kolejek i tylu ludzi na poszczególnych koncertach. Ma to swoje wady, ale
cieszy mnie, że Open’er wciąż żyje i prawdopodobnie pożyje jeszcze trochę. Nowi
sponsorzy wprowadzili też wiele innych atrakcji, ale tym razem nie miałam czasu
zobaczyć niczego, poza koncertami.
Muzyka
Patrząc na tegoroczny line-up
miałam bardzo mieszane uczucia. No i czułam się… staro. Oprócz kilku wyjątków
nie znalazłam zbyt wiele dla siebie. Najbardziej barwny wydawał się pierwszy dzień.
Czy był tym najciekawszym, nie wiem. Wyniosłam z niego tyle, ile się dało.
Po wyminięciu długaśnej
kolejki na gdyńskim dworcu, wymienieniu biletu na opaskę przy wejściu na
festiwal i kilkukrotnym potwierdzeniu, że (hehe) mam skończone 16 lat, a mój
tata może pełnić funkcję mojego opiekuna [wyjątkowo mnie to śmieszyło, ale
serio? Od kiedy sprawdzają wiek uczestników? Może po prostu odmłodniałam przez
te wszystkie lata] dotarliśmy. Wbrew wszystkim przeciwnościom, znaleźliśmy się
tam dziwnie szybko.
Po krótkim spacerku
trafiliśmy na pierwszy koncert. O Heroes
Get Remembered słyszałam wcześniej, ale nie spodziewałam się zbyt wiele. Co
prawda nagłośnienie mocno szwankowało, ale panowie tak grali, że nie mogłam
oderwać oczu. Uszu. W sumie i tego i tego. Gdybym zobaczyła ten koncert gdzieś przez
przypadek, nie wpadłabym na to, że to polski zespół. Może podobało mi się tak
bardzo, bo był to mój pierwszy koncert od bardzo dawna? Może dlatego, że dobrze
było znów znaleźć się w Gdyni? Mimo, że nagrania studyjne nie powalają, to
jeśli będę miała okazję, chętnie zobaczę chłopców po raz kolejny. Tym występem
mnie kupili i oczarowali.
Kolejnym interesującym
przeżyciem okazał się koncert Shy
Albatross. Solowa twórczość Natalii Przybysz nie specjalnie do mnie trafia,
w dużej mierze przez polskie teksty. Tutaj śpiewa po angielsku, tworząc
zupełnie inny repertuar i atmosferę, co moim zdaniem wychodzi jej na dobre. Te folkowe,
klimatyczne dźwięki świetnie sprawdziłyby się wieczorem, ale mimo tego, że był
środek dnia, a w oddali słychać było inne koncerty, ten okazał się naprawdę
magiczny. Brawa dla gitarzysty i założyciela zespołu – Raphaela Rogińskiego.
Jest świetnym muzykiem.
Kolejnym koncertem, na
który trafiliśmy był występ The Last
Shadow Puppets. Pozytywna energia w czystej postaci. Raczej nie zapamiętam
go na długo, ale i tak zespół zrobił na mnie większe wrażenie, niż Arctic
Monkeys parę lat temu. Zdecydowanie można było się dobrze bawić przy ich muzyce.
A chwilę później przyszedł czas na…
PJ
Harvey. Główny powód naszej obecności w Gdyni tego dnia. Wszyscy
pędzili do namiotu, nie tylko dlatego, że zerwał się wiatr i nadciągała burza. To
po prostu trzeba było zobaczyć. Doceniam twórczość PJ, choć nie jestem wielką
fanką. Jedyne co mi przeszkadzało podczas koncertu, to zachowanie ludzi. W namiocie
było maksymalnie duszno, trudno było się przemieścić, o oddychaniu nie
wspominając. Rozumiem (ok, nie rozumiem, ale staram się zrozumieć), że
niektórzy nie wytrzymają godziny bez papierosa/skręta. Ale kiedy nie możesz
oddychać, bo zwyczajnie nie ma czym, a dodatkowo z każdej strony lecą na ciebie
dymy rodzajów wszelakich… W tym momencie moje zrozumienie się kończy. Serio,
festiwal ma tak wielką powierzchnię, że da się palić gdziekolwiek. Namiot zdecydowanie
nie jest na to dobrym miejscem. Nie wiem ile osób miało ten problem, ja na
szczęście przetrwałam, ale właśnie – zamiast skupiać się na muzyce, musiałam
walczyć o przetrwanie. Naprawdę nie przesadzam, serio ludzie, myślcie czasem
odrobinę. Pomijając tę przydługą dygresję i wszystkie wynikające z niej
komplikacje – koncert był doskonały. To jeden z takich występów, podczas
których myśląc o płytach danego wykonawcy, masz poczucie, że nie są one w
połowie tak dobre, jak to, co słyszysz na żywo. PJ ma krystaliczny i przejmujący
głos. Aż nie chce się wierzyć, że można tak perfekcyjnie śpiewać – i to nie
przez chwilę, ale przez cały czas trwania występu. Nie jest to może muzyka dla
każdego, ale jeśli kiedykolwiek będziecie mieć możliwość posłuchania PJ na
żywo, nie zastanawiajcie się ani minuty. Ręczę za nią.
Jeśli widzisz wianek,
wiedz, że coś się dzieje. Co prawda wianki, jako obowiązkowe nakrycie głowy na
festiwalach, stały się ostatnio powszechne, ale tego dnia ewidentnie było to
powiązane z koncertem Florence + The
Machine. Niektóre były tak piękne, że zaczęłam, żałować, że sama nie
zaopatrzyłam się w żaden. W tym momencie muszę przeprosić wszystkich fanów
(fanki?) Flo. Tak, lubię jej muzykę. Tak, doceniam jej płyty. To ciekawy i
oryginalny zespół, jeśli chodzi o współczesny mainstream, ale… No właśnie, ale.
Uważam, że głos Flo na dłuższą metę jest męczący i nie ma w nim
wiele więcej, oprócz maniery. Zwłaszcza, kiedy słucha się nagrań na żywo. Byłam
ciekawa, jak odbiorę to, kiedy faktycznie usłyszę ją na koncercie, w końcu mogłam
dać się porwać atmosferze. Nic takiego się jednak nie stało. Przyznaję Flo jest
przesympatyczną, naturalną, uroczą osobą. Jej nieskoordynowanie połączone z
radością życia jest naprawdę urocze. Bardzo miło się na nią patrzy, ale nie
mogę powiedzieć, że równie miło się jej słucha. Owszem, robi wszystko, co może,
tyle, że nie może zbyt wiele. Chórki przyćmiewały ją w każdym utworze. Ok,
czepiam się, bo mogę. Muszę. Koncert zapamiętam pozytywnie, przede wszystkim
dzięki radości płynącej ze sceny. No i jestem pod wrażeniem jedności fanów Flo.
Chyba nie przestanie mnie zaskakiwać, że ludzie potrafią się tak
jednoczyć (i to w dobrej sprawie!).
Mój dzień w Gdyni
zakończył się koncertem grupy Tame
Impala. Mimo problemów, wokaliście udało się zaśpiewać (swoją drogą kontrast
między jego głosem, kiedy mówił, a kiedy śpiewał, był niesamowity). Zespół ma
interesujące brzmienie, nieczęsto spotyka się dziś takie psychodeliczne
projekty. No i oprawa wizualna, dopracowana pod każdym względem.
Ciągle zastanawiam się
nad fenomenem Open’era. Dla mnie to już tradycja – obowiązkowe letnie święto.
Ale to nie wszystko. Wiem, że marudzę, że to już nie to, że coś się kończy, ale
to nieprawda. Z perspektywy myślę, że Open’er jest nie tylko najciekawszym,
ale i najlepiej zorganizowanym festiwalem w Polsce. Zdarzają się
niedociągnięcia, ale jest naprawdę bardzo, bardzo dobrze. I wierzę, że będzie
jeszcze lepiej. Byle bilety już nie drożały.
Na koniec jeszcze jedna
dygresja – byłam pod wielkim wrażeniem, jak ludzie walczyli o strefę kibica. To
niespodziewane zjednoczenie, naprawdę niesamowita sprawa. Śmieszą mnie głosy,
że zgoda na puszczenie meczu była nieporozumieniem. W końcu każdy uczestnik ma
wolną wolę, a Open’er już od dawna nie jest wydarzeniem wyłącznie muzycznym, przynajmniej
nie dla każdego. Teatr, pokazy mody, kino, muzeum, wywiady, ciekawe jedzenie…
Sporo się dzieje. Dla
mnie jednak ciągle muzyka jest na pierwszym miejscu. I właśnie tu, jak na żadnym
innym festiwalu, potrafię w pełni przeżyć każdy koncert. Mimo wszystkich atrakcji wokół, każdy z koncertów ma własną, wyjątkową atmosferę i może być
cudownym doświadczeniem muzycznym. Open’er ciągle żyje, a Gdynia czeka na
kolejne osoby, które zakochają się w tym miejscu. Do zobaczenia za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz