Przychodzi w życiu
każdego (hłe hłe) blogera taki czas, w którym zaczyna zastanawiać się nad
sensem tego, co robi. Powiem więcej – przychodzi taki czas w życiu każdego
człowieka. U mnie ten nieszczęsny czas
trwa. Może i myślenie ma przyszłość, ale działanie przynosi widoczne skutki,
więc działam. Stopniowo.
W zeszłym roku Uległość Houellebecqa krzyczała do mnie
ze wszystkich książkowych wystaw. Nie wiedzieć czemu założyłam, że to książka
nie dla mnie – nie miałam pojęcia o czym jest i mimo to skreśliłam ją od razu (ach,
to ocenianie po pozorach…). Parę tygodni temu znalazłam o niej wzmiankę w
jakimś wywiadzie i zdziwiłam się, dlaczego wcześniej na nią nie trafiłam. Potem
skojarzyłam okładkę. Morał z tego taki, że ocenianie po okładce bywa kiepskim
pomysłem, chociaż akurat w tym przypadku okładka idealnie współgra z treścią.
Paryż, rok 2022. Franҫois
to dojrzały, pracujący na uczelni mężczyzna, który interesuje się literaturą
Huysmansa, a w wolnych chwilach uwodzi kolejne studentki. Nadchodzące wybory
zakłócą panującą sielankę, bo władzę obejmują muzułmanie.
Mimo ciężkiego tematu Uległość czyta się dość lekko. Opisy
związane z Huysmansem trochę się dłużą (pewnie zaciekawią te osoby, które znają
jego książki), przedmiotowe podejście głównego bohatera do kobiet drażni, ale
wizja muzułmańskiej Francji wydaje się na tyle realistyczna, że zdecydowanie
warto się z nią zapoznać i przemyśleć ją.
Książka ta miała
premierę w dniu ataku na redakcję paryskiego tygodnika Charlie Hebdo. Przypadek? Pewnie tak, co nie zmienia faktu, że
warunki na promocję książki o takiej tematyce utworzyły się idealne.
Islamizacja w Uległości następuje niepostrzeżenie.
Pojawia się kilka alarmujących wydarzeń, ale proces wcielania zasad muzułmańskich wydaje się czymś niemalże naturalnym. To tytułowa uległość przeraża
najbardziej.
Myślę, że jestem dość
tolerancyjna, ale to, co aktualnie dzieje się na świecie ciągle mnie zaskakuje
i przeraża. Ok, emigracja od dawna jest czymś powszechnym, każdy ma (a
przynajmniej powinien mieć prawo) do życia jak chce i gdzie chce. Czasami
przez sytuację polityczną czy inne nieplanowane wydarzenia trzeba się gdzieś
przenieść. To wszystko byłoby w porządku, pod warunkiem, że przestrzega się
zasad w miejscu, do którego się przeniosło i szanuje się ludzi, którzy tam
mieszkają.
Nie jestem fanką
globalizacji. Super, że istnieje Internet, super, że mamy niemalże
nieograniczony dostęp do informacji, super, że świat może się szybciej
rozwijać. To wszystko jest dobre, dopóki nie wpływa na odrębność kulturową. Cieszę
się, że mogę podróżować i poznawać inne kultury, dopóki są inne. Głupi przykład
– na wakacjach w Rzymie wpadliśmy z bratem do McDonald’s, tylko po to, żeby
sprawdzić, czy w ofercie jest coś innego niż w Polsce. A to przecież McDonald’s
– synonim globalnej wioski, miejsce, w którym z założenia masz znaleźć
produkty, takie jak wszędzie. Pewnie, ma to swoje plusy. Co nie znaczy, że
chciałabym, żeby na całym świecie, zamiast lokalnej kuchni, znajdowały się fast
foody ze słynnym M w logo.
To samo jest z ludźmi.
Imigranci mogą sobie żyć obok, dopóki nie próbują zdominować, jakby nie było,
cudzego terenu. Nie wiem jak skończy się to dla Francji, powtórzę – otwartość kulturowa jest w porządku, ale pozwalanie ludziom z zewnątrz na
wszystko, może skończyć się kiepsko. Kultura podstawowa, w tym wypadku
francuska, powinna dominować. W teorii jest to o wiele prostsze niż w
praktyce, bo łatwo mówić o zachowaniu otwartości i nie daniu sobie wejść na
głowę. W państwie multikulturowym zawsze jest takie ryzyko. Zakładam, że
istnieją osoby, zajmujące się polityką państwa, które potrafią znaleźć złoty
środek.
Czy Francuzi oddaliby
dobrowolnie władzę w ręce muzułmanów? Nie wiem. Wizja Houellebeqa mnie
przekonała i przeraziła. Myślę, że każdy Europejczyk powinien się nad nią
zastanowić. A jeśli nie chcecie czytać Uległości, odświeżcie sobie Rok 1984 Orwella. W końcu zagrożenie nie
zawsze płynie z zewnątrz.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz