Wiosna, wiosna coraz
bardziej, a ja coraz mniej. Na wiosnę zawsze więdnę. Kwitną za to nowości
płytowe w tym nowa Julia Marcell.
Do Julii mam stosunek
szczególny. Pisałam o tym przy okazji poprzedniej płyty, o której możecie
przeczytać tu.
Pamiętam moment, w
którym dowiedziałam się o premierze Proxy.
Nowa płyta? Super. W całości po polsku? Eeee… ok.? Od początku miałam wątpliwości, ale trochę się
rozwiały, kiedy usłyszałam Andrew.
Tuż przed premierą
albumu słuchałam w Trójce wywiadu z Julią, podczas którego ukazał się kolejny singiel – Tarantino. Pierwsze wrażenie –
przekombinowany tekst, muzycznie neutralnie. Może nietypowa, ale bardzo radiowa
piosenka, która wchodzi w głowę, ale poza tym nie robi nic. Nie żeby było to
miarodajne, ale mój tata, który siedział niedaleko, zasnął w połowie utworu.
Niedługo potem piosenka
pojawiła się w sieci, słuchałam jej jeszcze wiele razy i ciągle była mi
obojętna. To tylko jeden kawałek, więc czekałam na resztę.
Okładka Proxy też wydała mi się podejrzana. Myślenie
o płycie przez pryzmat okładki wydaje mi się całkowitą paranoją, ale... niby ma
w sobie coś intrygującego, tylko wydała mi się jakaś taka niejuliowa. Naprawdę robiłam
wszystko żeby się do niej nie uprzedzić. Może to nienormalne – pierwszy raz w
życiu przed premierą płyty czułam aż taki niepokój.
Nadszedł dzień, w
którym mój ulubiony kurier dostarczył płytową paczuszkę. Świeżutka, prosto z
wytwórni, z autografem. Wszystko pięknie. Siedziałam, gapiłam się i odkładałam
moment pierwszego odsłuchania.
W końcu się
przełamałam. Przesłuchałam raz, potem kolejny. Jedyne co później miałam w głowie, to pytanie – gdzie jest Julia do cholery?!
To nie jest zła płyta.
Ale kiedy czytam kolejne recenzje, których autorzy pieją z zachwytu, i kiedy słyszę, że to najlepsza płyta w jej dorobku, to zastanawiam się, czy nie
słucham przypadkiem czegoś innego.
Rozumiem to, że artyści
się zmieniają, tym bardziej w przypadku Julii, gdzie każdy album różnił się od
poprzedniego. Miały one jednak część wspólną, której istnienie uświadomiłam sobie
dopiero teraz. Łączy je po pierwsze ogromna wrażliwość autorki, a z muzycznego
punktu widzenia smyczki, które uwielbiam. W Proxy
tego brakuje.
Staram się docenić tę
płytę, ale totalnie jej nie czuję. O ile w filmach czy książkach jest to dla
mnie do przyjęcia, tak w przypadku muzyki emocje uznaję za dużo ważniejsze
niż wszystkie rozumowe kalkulacje. Rozumiem przekaz, niektóre fragmenty tekstów
mi się podobają, ale chyba bardziej jako wiersze, niż piosenki. Najciekawiej
brzmi tutaj sekcja rytmiczna (w sumie poza nią muzycznie dzieje się niewiele). Gdybym
usłyszała te piosenki nie wiedząc, kto je wykonuje, nie zgadłabym i
prawdopodobnie przeszła obok nich obojętnie.
W niektórych momentach
mam wrażenie, że Julia z trudem wyciąga dźwięki (niedopasowana tonacja?). Trafiłam
gdzieś na nagranie z występu na żywo, który potwierdził moją teorię – Julia chwilami
nie dawała rady wokalnie i głos Mandy (teoretycznie będący chórkiem) całkowicie
ją przyćmiewał. To czy teksty zgrywają się z melodiami, to zupełnie inna
historia. Gdyby nie fakt, że je czytałam, nie wszystkie byłabym wstanie zrozumieć
ze słuchu. Moim zdaniem niektóre fragmenty źle brzmią z daną melodią.
Nie będę analizować
albumu piosenka po piosence, powiem tylko, że w uszy najbardziej rzucają się
trzy utwory – nieszczęsny Tarantino,
który dzięki fragmentowi o dmuchawcach i latawcach oraz ciekawemu teledyskowi zdobywa kolejnych fanów, bigbitowy Marek, który nastrojem kojarzy mi się z
Domowymi Melodiami, muzycznie z Anią Rusowicz, no i Andrew – jedyna piosenka, którą
kupuję w całości i jedyna, dzięki której przypominam sobie dlaczego zakochałam
się w muzyce Julii.
Już dawno coś stworzone
przez kogoś, kogo naprawdę cenię, zupełnie do mnie nie trafiło. Obserwuję jak Tarantino podbija trójkową listę
przebojów i dziwnie się czuję. Z jednej strony cieszy mnie sukces Julii, z
drugiej przykro mi, że Proxy nie jest
płytą dla mnie.
Wiem, że mam zawyżone
oczekiwania – poprzednie albumy należą do moich ulubionych, a Julia jest dla
mnie jedną z najważniejszych wokalistek. Gdyby Proxy była debiutem pewnie nie zaczęłabym słuchać Julii. Gdyby była
to płyta kogoś innego, przeszłabym obok niej obojętnie. Być może kiedyś odbiorę
ją inaczej, może kiedyś docenię i polubię. Teraz jest mi obojętna. Obojętna w
bardzo smutny sposób, bo naprawdę chciałabym się nią zachwycać. W głowie słyszę
te wszystkie utwory, ale na podobnej zasadzie, jak piosenki, które mimowolnie z
nami zostają. Aktualnie są to dla mnie 34 minuty (minus Andrew), w ciągu których próbuję znaleźć Julię. Szukam i szukam…
Może kiedyś znajdę. Póki co Julio –
wybacz mi proszę.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz