Listopad. Nigdy nie
przepadałam za tym miesiącem. Wszystko robi się takie bez życia i bez sensu.
Dlatego dziwnie się czułam czekając na niego. Powód był ważny i konkretny…
![]() |
Źródło: facebook.com |
Wszystko zaczęło się
wiosną, kiedy w mojej głowie pojawiały się koncertowe plany na wakacje.
Zastanawiałam się, co chciałabym zobaczyć i Foo Fighters był zespołem, który
pierwszy przyszedł mi na myśl. Ale przecież to niemożliwe, żeby przyjechali do
Polski…
Kilka dni później w
sieci pojawiła się informacja o koncercie w Krakowie. Nie chciało mi się
wierzyć. Pamiętam dzień, kiedy bilety trafiły do sprzedaży – kończyłam pisać
referat o Heideggerze, ale zamiast porządnie się przygotować na zajęcia, które
miałam jakieś 2 godziny później (wiem, jestem mistrzem organizacji), co chwilę
patrzyłam na zegarek, czekając na moment, w którym będę mogła zamówić bilet.
Tak… To był dobry poranek.
Cieszyłam się bardzo,
ale wiecie jak to jest – do koncertu było jakieś pół roku, nie wydawał się on
wtedy szczególnie realny. Później pojawiły się wiadomości o wypadku Grohla i
spekulacje, że koncert się jednak nie odbędzie. Na szczęście wszystko wyszło
tak, jak miało.
Do koncertu został
tydzień, a ja zaczęłam wątpić, czy dobrze robię, że jadę. Starałam się to
ignorować, bo ostatnio wątpię we wszystko, więc przeczekałam. Moje wątpliwości
miały jednak konkretne skutki – nie załatwiłam nic, nie miałam biletów na
pociąg, nie wiedziałam, czy zostać w Krakowie, czy wracać do domu od razu po
koncercie, nie wiedziałam po co mi to wszystko. Trzy dni przed wyjazdem
przechorowałam i spędziłam pod kołdrą. A bilet na pociąg (w jedną stronę)
kupiłam noc przed podróżą. Pozdrowienia dla mnie.
Jeszcze w poniedziałek
rano wydawało mi się, że jadę na uczelnię. Byłam totalnie nieprzytomna, prawie
nie spałam, ale jakoś dotarłam do centrum Gdańska. Wsiadłam w pociąg i…
pojechałam. Kosztowało mnie to więcej niż powinno, a przecież nikt mnie nie
zmuszał, żeby tam jechać (wręcz przeciwnie, prawda Mamusiu?).
Całą drogę
zastanawiałam się po co to robię. Dojechałam do Krakowa i dalej się
zastanawiałam. Czułam się, jakbym była tam pierwszy raz w życiu, chociaż to
jedno z moich ulubionych miast, które znam całkiem nieźle. Chciałam wracać do
domu. Wybrałam jednak tramwaj do Tauron Areny. Tyle, że to niczego nie
ułatwiło. Pierwszy odjechał. Był tak przepełniony, że nie miałam szans się tam
dostać. Do drugiego się wepchnęłam. Powoli wczuwałam się w koncertowy klimat,
przymusowa integracja z pozostałymi pasażerami tramwaju była całkiem zabawna.
Okej. Dotarłam na
miejsce w jednym kawałku. Kiedy zobaczyłam pięknie oświetloną halę z migającym
zdjęciem zespołu, powoli przypominałam sobie dlaczego tam jestem. Chociaż wciąż
nie wierzyłam, że było warto. Głodna, wycieńczona i osamotniona weszłam do środka. Dobry początek, nie?
Trochę się spóźniłam na
support – Trombone Shorty & Orleans Avenue. Grali całkiem fajnie, chociaż
nie zupełnie w moim klimacie. Dopiero kiedy usłyszałam cover utworu Brain Stew Green Day zaczęło mi się naprawdę podobać. Powoli się aklimatyzowałam.
Zdziwiło mnie trochę,
że chociaż dotarłam tam tak późno, w Tauron Arenie było stosunkowo niewiele
osób. Stanęłam mniej więcej w połowie drogi do sceny, z nadzieją, że cokolwiek
zobaczę (bycie niskim na koncertach jest do niczego). Ludzi przybywało. Kiedy
jakieś pół godziny przed koncertem zaczęłam się rozglądać wiedziałam już, że
gdybym chciała jeszcze na chwilę się stamtąd wydostać, nie będę miała dokąd
wrócić. Hala była zapełniona.
W końcu – doczekaliśmy
się. I zanim przejdę do tego, co było zasługą zespołu, chcę podziękować
wszystkim, którzy tam byli. Uczestniczyłam w wielu koncertach, niestety część z
nich okazywała się słaba przez publikę. Nie jestem fanką zbiorowego
przeżywania, a niestety na koncertach jest ono bardzo ważne. Tu miałam
poczucie, że każdy był na swoim miejscu. Wszyscy przyszli zobaczyć długo
wyczekiwany zespół i nikt nie chciał tego zepsuć. Ne pewno pojawiły się jakieś
wyjątki, ale biorąc pod uwagę ogół – naprawdę ludzie, spisaliście się na medal.
No i akcje zorganizowane przez polski fanklub zespołu… Bardzo Wam
wszystkim dziękuję.
Zaczęło się – co było
do przewidzenia – utworem Everlong.
Czerwone i białe kartki uniosły się w górę tworząc polską flagę. Domyślałam się
co zagrają, wiedziałam co się wydarzy, nie przewidziałam tylko co będę czuła. A
czułam więcej niż kiedykolwiek na jakimkolwiek koncercie. Nigdy w życiu w ciągu
tak krótkiego czasu nie wzruszyłam się tyle razy. Nigdy też nie zastanawiałam
się, czy koncert, na którym jestem, dzieje się naprawdę. Foo Fighters
sprawili, że to wszystko stało się faktem. Było autentyczne, cudowne i
niewiarygodne.
Pięknym momentem był
lot papierowych samolocików w kierunku sceny w czasie Learn to Fly. Niezwykłym widokiem były tysiące światełek, kiedy
zespół grał Big Me. To wszystko jednak było
tylko dodatkiem, bo nawet utwory grane normalnie stawały się niesamowite.
Dave jest muzykiem
totalnym. Może to, co robi, to dla niego rutyna, może tylko odgrywa każdego
wieczoru podobny spektakl, nie wiem. Nie wiem, ale zupełnie w to nie wierzę.
Ten facet kocha muzykę. Kocha tworzyć i występować. Można próbować to udawać,
ale moim zdaniem odbiorcy nie da się oszukać. Pewnie, niektóre elementy trzeba
odgrywać – taka praca. Ale kiedy praca jest pasją to po prostu widać. Pokażcie
muzyka, który pomimo tego, że przez złamanie nogi, nie może się swobodnie
ruszać, potrafi dać z siebie tak wiele energii i przekazać tyle emocji. Swoją
drogą, po jego szaleństwach widać, że to perkusja jest jego docelowym instrumentem.
Luz, dystans, poczucie humoru… tego nie da się podrobić. Nie bez powodu nasz
bohater siedział na tronie ;)
Koncert nie byłby
pełny bez Taylora. Bez reszty muzyków również, ale to jego osobowość sceniczna
wybija się najbardziej (zaraz po Grohlu oczywiście). Uroczy człowiek, świetny
muzyk. Jego wykonanie In the Flesh?
Pink Floyd rozwala.
Ponad dwie godziny
porządnego grania zwieńczyła piosenka Best
of you. Piosenka, której tekst wisiał na mojej ścianie przez kilka lat
(zanim zastąpiło ją Innuendo Queen). Piosenka
bardzo ważna, poruszająca więcej spraw i emocji, niż wiele innych. Jedna z
najważniejszych dla mnie i dla wielu fanów Foo Fighters. Nie jest jedyną ważną,
ale jest jedyna w swoim rodzaju. Idealna na finał. Nie napiszę co czułam kiedy
ją grali, bo nie potrafię. Ale wiem, że nie byłam w tym osamotniona.
Nie pamiętam kiedy w
moim życiu pojawiła się muzyka Foo Fighters. Zawsze była trochę obok, nie w
centrum muzycznych zainteresowań, raczej jak ktoś, kto jest przy Tobie cały
czas, ale go nie dostrzegasz, bo jest za blisko. Po tym koncercie już nigdy nie
spojrzę na żaden ich utwór w zwyczajny sposób. Nie chcę.
Muzyka zmienia, muzyka
leczy, muzyka robi więcej dobrego, niż może się wydawać. Do Krakowa jechałam
rozbita, do Gdańska wracałam szczęśliwa. Na początku pisałam, że ostatnio
wątpię. Na koncercie wierzyłam. Wierzyłam we wszystko, w co wątpiłam i w to, o
czym zapomniałam. Chciałabym móc wstrzykiwać sobie takie endorfiny na co dzień.
Nie wiem jeszcze jak to zrobię, ale chcę o tym pamiętać jak długo się da. Nie
mam żadnego zdjęcia ani nagrania z tego wyjazdu. Został mi tylko bilet z koncertu
i bilety pociągowe. Przede wszystkim jednak wiele wspomnień, do których chcę
wracać.
Mam nadzieję, że zespół
tak jak obiecał pojawi się w Polsce szybciej, niż za 19 lat. Mam nadzieję, że w
jakiś sposób zapamiętają występ w Krakowie. Żadne filmiki i relacje nie są w
stanie oddać tego, co działo się w Tauron Arenie. Kto był i to przeżył, ten
wie. Kto był i nie poczuł, temu współczuję. Kto nie lubi Foo Fighters niech się
nie wtrąca. Chociaż byłam tam sama i nie sądziłam, że wszystko się uda, teraz wiem, że był to jeden z ważniejszych koncertów w moim życiu. O ile nie najważniejszy.
Jeśli tam byliście,
podzielcie się wrażeniami w komentarzach. A może przeżyliście inny ważny
koncert? Ja aktualnie żyję w totalnie innym świecie i nie mam zamiaru wracać na
Ziemię w najbliższym czasie… dlatego na nowo uczę się chodzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz